Obiecałem sobie po wyprawie do Norwegii w 2008 roku, że wrócę tu i zobaczę to czego mi się nie udało zobaczyć tym razem. Moim głównym celem był Preikestolen, a później dodałem Autostradę Atlantycką. Dałem sobie na to trzy lata. I tak jak postanowiłem tak zrobiłem, chociaż wstępnie na ten rok planowałem wyprawę na Bałkany. Co do przyczyn zmiany decyzji nie będę się rozpisywał. Chyba Norwegia też się za mną już stęskniła, więc decyzja była szybka. Jadę do Norwegii. Zacząłem zbierać gotówkę i przygotowania ruszyły pełną parą.Zgadałem się z Jarkiem z forum www.podrozerowerowe.pl, ustaliliśmy termin i dopięliśmy szczegóły co do trasy i w zasadzie pozostało tylko kupić bilety na samolot i czekać do wyjazdu. Bilety kupiliśmy już w marcu.
Start po dotarciu samolotem ze Stavanger, dotarcie do Autostrady Atlantyckiej za Molde, samolot z Molde do Oslo i po przesiadce lot do Warszawy. Termin 17.06-04.07.2011. Osoby dwie, ja i Jarek z Warszawy. Wyprawa niskobudżetowa, namiot i żarcie we własnym zakresie. Na wyprawę ruszyłem wyposażony w nową ramę, którą otrzymałem w prezencie od Dobrych Sklepów Rowerowych. Zamieniłem stalowego SCOTTA ATACAMA na aluminiową ramę AUTHOR ZENITH
Dzień 117 czerwiec
Włocławek-Warszawa Okęcie-Stavanger-Tau
Pociąg miałem o 4:19, a wstać musiałem o 3:00. Na lotnisko dotarłem jakoś ok. 6:30. Zadzwoniłem do Jarka i czekałem, aż się pojawi, bo mieliśmy spotkać się po raz pierwszy przed wylotem. Samolot mieliśmy o 11:25. Jednak wylecieliśmy 5,5 godziny później, bo tyle lot był opóźniony. Jako rekompensatę firma postawiła wszystkim obiad w restauracji lotniskowej. W międzyczasie na lotnisku ogłoszono alarm bombowy i ewakuację lotniska. Nie wiem czemu, ale nas w hali po odprawie nie ewakuowano. Do Stavangeru dolecieliśmy ok 19:10 czyli już za późno, żeby planowo realizować założony plan, czyli dotrzeć tego dnia w okolice Preikestolen. Po rozpakowaniu roweru okazało się, że ułamany mam zaczep zabezpieczający, w sakwie na kierownicę. Poradziłem sobie zaczepiając pasek od sakwy o lampkę przednią nad błotnikiem. Po godzinie ruszyliśmy w stronę miasta do przeprawy promowej do Tau. Jechaliśmy ścieżką rowerową i troszkę kluczyliśmy, spotykając po drodze ludzi z samolotu. Oczywiście Polaków. Po ok. 20km dotarliśmy do przystani i okazało się, że zdążyliśmy na ostatni prom do Tau o 23:00. Za 43 NOK przeprawiliśmy się do Tau i postanowiliśmy szukać noclegu. Było już dość ciemno i zimno. Po paru kilometrach szukania znaleźliśmy miejsce pod namioty niedaleko Tau przy bocznej drodze na drewnianej platformie, obok jakichś zakładów wydobywczych. Spać poszedłem po pierwszej, będąc na nogach dziś od trzeciej rano. To był bardzo długi i ciężki dzień.
Dyst. 36,5km
Dzień 218 czerwiec
Tau-Preikestolen-Tau-Tysdal
W nocy musiało być bardzo zimno, bo budziłem się kilka razy z zimna, a śpiwór mam naprawdę ciepły. Wstaliśmy po ósmej, spakowaliśmy namioty i ruszyliśmy na Preikestolen ok. 20km od Tau. W Tau zakupiliśmy kartusze do naszych Campingazów w sklepie sportowym.
Końcówka po skręcie z głównej drogi, to pierwsza próba sił. Ok. 5km ostro pod górę. Pogoda jak na razie obiecująca. Ciepło i słonecznie. Oby tak dalej, bo tam gdzie zmierzamy musi być ładna pogoda. Chodzi o doskonałe widoki i podziwianie ich. Dojechaliśmy do ścieżki na Preikestolen, nie zjeżdżając na dół do parkingu, oszczędzając sobie później ok. 1km ostrego podjazdu. Tutaj spotkaliśmy kolejnych Polaków na dwóch motorach. Ukryliśmy rowery z bagażami w krzakach przy drodze i ruszyliśmy pieszo z podręcznym bagażem czyli snikersami, bidonami i przeciw deszczówkami na półtoragodzinną wycieczkę na Kazalnice(tak mówi się na tą skałę.) Na szlaku ludzi mnóstwo, bo to i sobota i pogoda piękna. Słońce grzeje aż miło. W końcu docieramy do celu. Wcześniej jesteśmy świadkami jak wylądował helikopter medyczny i zabrał rannego turystę ok. 1 km przez Preikestolen. Na kazalnicy istna wieża Babel. Języki mieszają się i jest kolorowo.
To co widziałem wiele razy na widokówkach mam na żywo przed sobą i dookoła. Jestem zachwycony. To są te chwile dla których warto żyć. Wszystkie przeciwności, ból, wyrzeczenia warte są takich chwil. Tu i teraz zapomina się ile trzeba było poświęcić, żeby tu dotrzeć. Każdy wysiłek, wszelki czas i pieniądze warte są tej krótkiej chwili w naszym życiu. To co tam widać nie trzeba opisywać. Widoki niebiańskie. Do tego pogoda jak na zamówienie. Oddając się tej atmosferze zrobiłem coś o co siebie nie podejrzewałem ze względu na to, że boje się wysokości. Magia tego miejsca spowodowała przypływ dawki odwagi i adrenaliny. Usiadłem na krawędzi i spędziłem tak kilka dobrych minut z nogami zwisającymi kilkaset metrów nad wodą. Byłem przez chwile w niebie. To niesamowite wrażenie tam być, więc powiedziałem sobie, że nie odejdę dopóki nie usiądę z nogami zwisającymi nad kilkusetmetrowa przepaścią. Nawet się nie bałem. Pogoda najlepsza jaka tylko może być. Widoki na dziesiątki kilometrów. I w dole przepiękny fiord z małymi stateczkami. Narobiłem mnóstwo zdjęć i pokręciłem filmy. Po ok. godzinie podziwiania panoramy wokół ruszyliśmy w powrotną drogę do rowerów. Wsiedliśmy na rowery i ruszyliśmy w stronę Tau, bo nasz kierunek trasy był na północ do Sand. Szybki obiad po drodze, szybkie zakupy w Tau i po ok. 20km rozbiliśmy namioty 3km za Tysdal. Dist-65km T-4,16h AV- 15km/h Vmax 63km/h CLIMB 746m
Temp 25 stopni
Razem 101,5km
Dzień 319 czerwiec
Tysdal-Nesvik-Sand-Ropeid-Sauda
W nocy padało. Wstaliśmy o 7:00 i po śniadaniu ruszyliśmy do Hjelmeland na prom. Jechało się dość ciężko, bo na ok. 30km były trzy kilkukilometrowe, dość wymagające podjazdy. Tak jest zawsze na początku z podjazdami, że w pierwszych dniach zanim nie wejdzie się na obroty jazda pod góry idzie ciężko. Jedziemy drogą nr 13. Jest to mało uczęszczana droga.
Za 25 NOK przeprawiamy się do Nesvik. Droga cały czas daje w kość, długie i ciężkie podjazdy, a bagaż ciężki jeszcze. Na lotnisku w Warszawie wyszło mi 44kg. W pewnym momencie kończy się asfalt i kilka kilometrów jazda po budowanej drodze po szutrach i kamieniach. Docieramy do Sand wsiadamy na prom i przeprawiamy się za 25NOK do Ropeid do drogi nr 520. Tutaj na przystani super miejscówka. Woda ciepła, prąd i ogrzewanie ale dla nas za wcześnie na nocleg, więc ruszamy dalej do Sauda. I znowu od razu ostro pod górę na 150m npm. i hopki. 10 km przed Sauda odbijamy przed tunelem w starą drogę i po 1km rozbijamy namioty na asfalcie. Jeszcze nie zaczęły się poważne góry, a już dostaliśmy popalić od Norwegii. I oto chodzi, żeby poczuć we wszystkich mięśniach, że to jest Norwegia. Jest pięknie aż boli.
Startujemy w stronę Hara. Po ok 10km dojeżdżamy do Sauda, mijając po drodze rolko-narciarzy. Szybkie zakupy i w drogę, w góry na ok. 1000m npm. Po kilku kilometrach zaczyna się ostro pod górę. Jest to droga widokowa. Po wjechaniu na 350m zjazd na 150m i znowu ostro pod górę miejscami ok. 14% podjazdy. Po dotarciu na 850m zaczął się zjazd do tamy, troszkę hopek. Widoki przepiękne. Surowe ale urzekające. Czasem jakieś jeziora w części zamarznięte i na jednym z nich na dużej wysokości tama przegradzająca jezioro. Wokół szaro-biało, bo zalega jeszcze śnieg. Myśleliśmy, że byliśmy już najwyżej ale po kilku kilometrach zjazdu na 700m znowu pod górę, aż do 950m npm.
Teraz dopiero zaczęła się ostra jazda w dół do Hara w stronę Roldal. Na liczniku grubo ponad 60km/h. W ciągu kilku minut z surowych pejzaży wjeżdżamy w okolice kipiące zielenią. W dole daleko widać Hara nad pięknym, dużym jeziorem. Zjeżdżamy wąską wijącą się drogą. Jazda jest fascynująca i wymagająca technicznie. Czasem z przeciwka przejedzie auto i to podnosi tylko adrenalinę. I tak zatrzymywałem się co jakiś czas na robienie fotek. Trudno pogodzić chęć mknięcia z górki z chęcią utrwalenia widoczków aparatem. Jedziemy cały czas drogą nr 520 i kilka kilometrów przed Hara odbijamy w drogę nr 134 na Odda. W dali po lewej stronie widzimy za kilka kilometrów tunel jakieś 200m powyżej, a więc znowu pod górę. Przed tunelem chcemy zrobić obiad przy restauracji, ale przegoniono nas więc postanawiamy pokonać tunel i dopiero zrobić obiad. Mamy do wyboru 7km tunelem z zakazem dla rowerów pod górkę, albo objazd starą drogą o wiele dłuższą strasznie męczącą z kiepską nawierzchnią. Wymyśliłem, że moglibyśmy złapać jakiegoś busa i próbować autostopu z rowerami. Dojeżdżamy jakieś 200m od tunelu, a tu zatrzymał się bus na norweskich numerach i wysiada z niego kierowca i czeka na nas. Jak dojeżdżamy to mówi do nas dzień dobry. I takim sposobem korzystając z uprzejmości rodaka przedostajemy się w mgnieniu oku na drugą stronę tunelu. Tutaj zadziałał mój proporczyk z naszymi barwami, który mam zaczepiony na maszcie na bagażniku i który nasz rodak zauważył i dlatego zatrzymał się żeby pogadać. Ślicznie podziękowaliśmy za podwózkę i pożegnaliśmy się. Za tunelem robimy obiad i po obiedzie lotem błyskawicy, bo cały czas ostro z górki docieramy po 28km ok. 19:00 do Odda. W Odda przez godzinkę w poczekalni autobusowej ładuje akumulator, bo sporo zdjęć zrobiłem i filmów nakręciłem. Rano mieliśmy obawy, że dostaniemy sporo wody od niebios, bo ciemne i ciężkie chmury wisiały na niebie, a tymczasem cały dzień pogoda była łaskawa. Pod koniec dnia świeciło nawet słońce. Ważne, że nie padało. Ruszyliśmy na poszukiwanie noclegu w stronę Kinsarviku.
Zaraz za Tysedal wjechaliśmy na starą drogę obok tunelu, która robiła za rowerówkę. Na tej rowerówce rozbijamy namioty nad samym fiordem, pod wiszącymi skałami. Po drugiej stronie fiordu huczały wodospady. W Tysedal jest skręt do Trolltungi (widowiskowa skała tzw. Jęzor Trolla wiszący nad fiordem kilkaset metrów). Mniej znany od Preikestolen, ale nie mniej widowiskowy. Jednak, żeby do niego dotrzeć trzeba iść w dwie strony 9 godzin. Jak dla nas to za długo, więc rezygnujemy. Dzień był ciężki z mozolną wspinaczką na podjazdach. Jutro ma być lżej. Dojazd do największego płaskowyżu w Europie Hardangervidda za Eidfjord.
W nocy padało I dobrze, że w nocy. Startujemy do Eidfjord wcześniej osiągając o 13:00 Kinsarvik, gdzie w poczekalni na przystani robimy sobie serwis połączony z wczesnym obiadem. Trasa płaska i przyjemna. Lajtowo przejechaliśmy odcinek do Kinsarvik. Tutaj na przystani poznaje starszego Holendra, którego babcia była Polką i mieszkała niedaleko Torunia. O 15:00 ruszamy w stronę Eidfiord.
W Kinsarviku zaczyna się odcinek, którym jechałem trzy lata temu aż do Hol. W Eidfjordzie spotykamy Darka, który jest didżejem w tutejszym lokalu i mieszka tu z rodziną. Trochę pogadaliśmy z nim(znowu zadziałała moja polska bandera na maszcie) i dzięki temu nie zdążyliśmy do COOP o 6 minut. Sklepy czynne tu były do 17:00 na nasze nieszczęście, bo nie kupiliśmy chleba. Od Darka sporo dowiedzieliśmy się o życiu i warunkach w Norwegii. Od Eidfjord najpierw lekko pod górkę, a w końcówce jazdy już mordęga ostro pod górę objazdami tuneli. Niektóre zaliczyliśmy, ale większość objechaliśmy stromo wspinając się, aż do samego początku wodospadu Voringfossen. Jakoś tak wychodzi, że na koniec jazdy przychodzi nam wspinać się ostro pod górę. Wjechaliśmy na 650m npm. do parkingu. Chcieliśmy wcześniej zrobić biwak, ale nie było gdzie i nie mieliśmy wody i szukając jej jechaliśmy od zakrętu do zakrętu, aż wjechaliśmy na parking. Taka jest Norwegia, tereny ogromne, a znalezienie czterech metrów kwadratowych pod dwa namioty nie jest proste. Na górze też długo szukamy miejscówki, bo Jarek ma szczególne wymogi. Musi być namiot rozbity tak, żeby nie był widoczny. Mnie jest to bez różnicy, ale skoro tak chce to ja dostosowałem się do tego. Rozbijamy się kilkadziesiąt metrów od wodospadu. Jest już późno bo 21:00 i zimno, bo tylko 10 stopni. Dzięki dzisiejszej wspinaczce na 650m na koniec, jutro będzie lżej wjechać na Hardangervidda na ponad 1200m npm.
Obudziły mnie hałasujące owce i mocne słońce, co było dobrym znakiem przed wyruszeniem na największy płaskowyż Europy Hardangervidda. Owce prawie nas napadły szukając jedzenia i próbowały wejść do namiotu Jarka. Tak to jest jak jest się uprzejmym. Jarek początkowo częstował owce jedzeniem, a im bardzo się to spodobało. W efekcie trzeba było je przegonić. Po serii zdjęć nad wodospadem Voringfossen ruszyliśmy w drogę.
Mam złe wspomnienia z tej trasy sprzed trzech lat. Jechałem z Eidfjord w ulewnym deszczu i niskiej temperaturze. Dlatego bardzo chciałem jeszcze raz przejechać tą trasą, bo uważałem, że wiele straciłem wtedy nie mogąc upajać się cudownymi widokami na tej pustej, ogromnej przestrzeni. Wtedy myślałem tylko o jednym. Jak uciec od zimna i deszczu. Teraz mamy piękne słońce i po pewnym czasie porozbieraliśmy się do krótkiej odzieży. Szło bardzo dobrze, bo mieliśmy wiatr w plecy i słoneczko. Co chwila zatrzymujemy się na sesje zdjęciowe. Jest pięknie. Po kilku godzinach wspinania się wjeżdżamy na 1240m npm. do znanego mi miejsca. Dzisiaj robię za przewodnika, bo dobrze znam ten odcinek trasy. Przez ok. 20 kilometrów na zmianę w górę i w dół. Mijamy Haugastol skąd zaczyna się trasa rowerowa Rallevegen, ale z racji wczesnej pory roku i leżącego tam śniegu są małe szanse na jej pokonanie i po dotarciu do Ustaoset i zrobieniu obiadu na znanej mi stacji w poczekalni kolejowej ruszamy już w dół do Geilo na zakupy. Z Ustaoset po kilku podjazdach i już tylko w dół bardzo szybko docieramy do Geilo, gdzie robimy zakupy w COOP i ruszamy dalej do Hol. Przed Hol iście wariacka jazda przez kilka kilometrów ostro z góry o kilkaset metrów w pionie. W Hol odbijamy w drogę nr 40 do Aurland. Droga ta podobno jest po płaskim.
Pogoda dzisiaj jak na zamówienie, piękne słońce do 27 stopni i wiatr w plecy. Jazdę kończymy za Hol przed Hovet. Ok. 21:00 rozpadało się na dobre, ale byliśmy już pod namiotem.
Dziś późno ruszyliśmy, bo ok 10:00. W moim rowerze mocno skrzywił się hak przerzutki wplatając się w szprychy. Dobrze, że zobaczyłem to na postoju, bo gdybym ruszył, to zerwałbym szprychy i wyrwałbym przerzutkę. Ale i tak awaria z tego tytułu mnie nie ominęła. W nocy padał cały czas deszcz. Wystartowaliśmy z 600m npm. Droga wiedzie pod górę wzdłuż jezior, aż do 1150m npm. Czyli nie jest płasko, jak to gdzieś wyczytałem. Nasz cel dzisiaj to Aurland. Po wjechaniu na 1150m kilkanaście kilometrów góra dół, aż do wjechania w pierwszy tunel o długości 3250m. Tutaj niespodzianka. Tunel na całej długości nie oświetlony i pod górę. Uruchamiam wszelkie oświetlenie ale i tak jest dość ciemno i czasem dziury w asfalcie. Jazda trochę nieprzyjemna. Jarek nie ma oświetlenia z przodu, ma tylko lampkę sygnalizacyjną, więc ja jadę pierwszy. W tunelu jest bardzo zimno ok. 6 stopni. Wczoraj na Hardangervidda wiatr był po naszej stronie i wiał w plecy. Dzisiaj góry stanęły z wiatrem i deszczem za pan brat przeciw nam. Jednak widoki rekompensują wszelkie przeciwności. Nie ma czasu na marudzenie, tylko zachwyt i kręcenie głową dookoła, bo gdzie nie spojrzysz tam ładniej. Wjeżdżamy w kolejne tunele: 2,5km, 4,2km, 0,1km, 0,3km, 0,9km, 2,2km. Między tunelami ok. 500m rzęsisty deszcz, więc po wyjechaniu z długiego tunelu spodziewam się deszczu, a tu niespodzianka, nie pada. Tylko pierwszy tunel był pod górę, reszta płasko i lekko z góry tak, że jazda ok. 26km/h w tunelu to niezła zabawa. Po kilku zakrętach i już z górki dojeżdżamy do punktu widokowego nad Aurland na 500m npm. Robimy obiad korzystając z tego, że jest WC i woda. Do Aurland zostało ok. 12km i 500m w dół czyli zapowiada się ostre zjeżdżanie. Mamy po drodze kilka mniejszych tuneli w tym jakieś zawijane, spiralne ok. 1km. W jednym z nich zakręt 90 stopni i skrzyżowanie. W tych tunelach jazda z prędkością ponad 50km/h. i nie dałem się wyprzedzić żadnemu samochodowi. To była super jazda, bardzo ekscytująca, ale i niebezpieczna. Człowiek wspina się z mozołem kilka godzin z prędkością 4-6km/h więc jak trafi się taka okazja to trzeba poszaleć. Dzisiaj łącznie w tunelach przejechaliśmy ok. 20km. Dojeżdżamy do Aurlannd, czyli znowu na 0m npm. Robię szybkie zakupy w ICA i postanawiamy ruszyć w kierunku Śnieżnej Drogi do punktu widokowego na ok. 625m npm. Tam chcieliśmy zrobić biwak. Zaraz po ruszeniu zaczęło padać. Po ok. 1,5 godziny 6km drogi ok. 22:00 docieramy na punkt widokowy już przemoczeni , bo cały czas pada i jest zimno ok. 10 stopni. Na miejscu platforma widokowa, WC w którym jest duża szyba z widokiem na Aurland. Znajdzie się też miejsce na namioty, więc decyzja, że zostajemy. Zanim się rozbiliśmy nie mogliśmy oprzeć się pięknym widokom na fiord i na miasteczko Aurland i zrobiliśmy sobie trochę zdjęć. Miasteczko jest naprawdę przepięknie położone stąd w tym miejscu jest zrobiona platforma widokowa.
Problemem był tylko niemiecki bus, który zatrzymał się na parkingu na nocleg. Dla mnie to nie problem, ale Jarek miał trochę obawy. Po chwili dojechał jeszcze kamper z Polski. Pogadaliśmy z ludźmi z Krakowa, ale oni zdecydowali się pojechać dalej. Rozbijamy namioty przy hytte(taki domek wypoczynkowy, coś w rodzaju naszych letniaków). Dzięki dzisiejszej końcówce z podjazdem jutro będziemy mieli łatwiej wjechać na Śnieżną Drogę. Mamy ok. 37 km do Laerdal na prom
Obudził nas stary baran co przyszedł pod nasze namioty i mocno zabeczał. Ubrałem się na noc ciepło i dobrze, bo było zimno. Padało w nocy i pada teraz, więc pakujemy się na mokro i od razu ostro pod górę. Jest zimno, chmury gonią nas z dołu, jest mokro. Po 9km jazdy długimi podjazdami docieramy na 1240m npm. Droga Śnieżna w chmurach. Przez kilka kilometrów huśtawka góra dół na poziomie 1250m. Widoczki coraz piękniejsze. Mijamy stada owiec, które albo łażą, albo leżą na jezdni za nic mając auta i rowery. Temperatura 6,5 stopnia, dużo śniegu. Przestało padać ale nadal zimno więc ubrani jesteśmy jak w zimę. Wokół nas surowe klimaty ale naprawdę jest cudnie. Ogromne przestrzenie bez zielonej roślinności, przełożone kamieniami i śniegiem też mają swój urok i robią na mnie ogromne wrażenie, choć mam już tysiące kilometrów przejechanych w tych klimatach. Te rzeczy raczej nigdy mi się nie znudzą. Mnie się podoba. Żeby tylko było cieplej. Wjeżdżamy w końcu na 1280m npm i to jest najwyższa dzisiaj wysokość. Niedługo przed zjazdami mam awarię. Klinuje mi się łańcuch w przedniej przerzutce i po szybkich oględzinach i takim ustawieniu abym mógł kontynuować jazdę, postanawiam nie używać największego blatu i próbować coś naprawiać już na dole na przystani w Laerdal albo w Kauphanger. Po ok. 2km zaczyna się ostro w dół i z wysokości ok. 1250m na odcinku ok. 10km spadamy na 0m npm. Bardzo stroma droga, zakręt za zakrętem, miejscami bardzo wąsko, barierki i prędkość do 69,95km/h. To była największa prędkość na tej wyprawie. To była nagroda za kilkanaście kilometrów wspinania się pod górę. Jarek pod koniec zjazdu łapie gumę. Ja zjeżdżam na dół i mam zamiar zająć się swoim rowerem. Dojeżdżam po kilku kilometrach do przystani w Laerdal i okazuje się, że mamy tylko 30min do jedynego promu w tym dniu. Tak kursuje tylko raz dziennie o 15:00 do Kauphanger. Jarka jeszcze nie ma. Zdążył dojechać jak prom dobijał do przystani. Znowu mieliśmy ogromne szczęście, że zdążyliśmy. Na promie już zająłem się przerzutkami ale nic nie zdążyłem naprawić, bo dobijamy do przestani. Po przeprawieniu się za 48 NOK na drugą stronę na dwie godziny zostajemy na przystani w Kauphanger na obiad i naprawę mojego roweru. Jest gorzej niż myślałem. Pożyczam od Jarka linkę i wymieniam. Nie udało mi się skutecznie naprawić przerzutki i pozostają mi do dyspozycji tylko dwa blaty z przodu. Mały i średni. Dobre i to, bo tu same góry, a ścigać się nie zamierzam. Ruszamy do Sogndal, żeby odbić potem w drogę nr 55. Chcemy jechać okrężną drogą do Stryn, ale omijamy długie tunele. Przejeżdżamy przez centrum Sogndal, i nie błąkając się docieramy do drogi 55. Poszło nam łatwo, bo pamiętam te miasteczko sprzed trzech lat. Wtedy trochę pojeździłem po nim i dlatego sporo zapamiętałem. Trzy kilometry za Sogndal odbijamy z drogi przed tunelem i na starej drodze rozbijamy namioty nad fiordem.
Ruszamy o 9:00 do Hella na przeprawę promową. Droga wzdłuż największego i najpotężniejszego fiordu Sognefjord po płaskim, więc 33km robimy w niecałe 2 godziny i szybko docieramy do Hella. Odpuszczamy kilka promów, korzystając z toalet na przystani i robimy serwis. Przeprawiamy się za 25NOK do Dragsvik. Na promie zaczepia mnie Polak pracujący w Norwegii i wyraża swoje zadowolenie, że Polacy uprawiają nie tylko turystykę zarobkową, gratulując mi wyprawy. W Dragsvik wbijamy się znowu w drogę nr 13. Jedziemy po płaskim wzdłuż fiordu 15km i szybko docieramy do początku kolejnej wspinaczki. Na 6km wspinamy się z zera na 750m npm. Zajmuje nam to niecałe dwie godziny. Wjechaliśmy w piękną dolinę
Bardzo przypominająca mi tą na Drodze Troli. Są i serpentyny, które bardzo przypominają te z Drogi Troli. Na 500m npm. mam pierwszy i jedyny poważny kryzys na tej wyprawie. Zrobiło mi się słabo, więc zatrzymałem się i na szybko wciągnąłem snikersa i puszkę ananasów. Po chwili ruszyłem dalej spokojniejszym tempem i po kilku serpentynach wróciłem do żywych. Na szczycie punkt widokowy na którym zatrzymuje się każdy przejeżdżający pojazd. Robimy sobie obiad we wspaniałym miejscu. Klimaty iście z bajki. Trudno mi to opisać, tak jest pięknie. Z autokaru wysypało się kilkudziesięciu Japończyków z aparatami i na bezczela stając naprzeciw nam dwa metry robią nam zdjęcia jak jemy z garów. Pogroziłem im palcem, ale wzbudziło to tylko gromki śmiech u nich i u nas też. Obróciliśmy to w żart. Ruszamy dalej i po ok 150 metrach za skałą za zakrętem nagle totalna zmiana klimatu. Przed chwilą mieliśmy ok 20 stopni, a teraz tylko 10 stopni, silny wiatr i deszcz. To tak jakby przeszło się do innej krainy przez bramę. Musiałem stanąć i szybko założyć polar, bo nie dało się jechać. Pejzaż też diametralnie uległ zmianie. Duże jezioro i tylko skały, kamienie, śnieg i niskie krzewy. Jak to wysoko w górach. Po kilku kilometrach w surowych klimatach, trochę w górę trochę w dół i robi się tylko w dół i po chwili znowu wjeżdżamy w zielone, piękne brzozowe lasy, wśród których płyną niezliczone strumyki. Trochę to zaskakujące jak szybko zmienia się krajobraz nie zmieniając aż tak wysokości. Przez kilkanaście kilometrów jedziemy nowiuśkim asfaltem wśród mokradeł. Jest o wiele cieplej. Gdzieś na tych szybkich zjazdach gubię moje proporczyki. Jestem zrozpaczony, bo to pamiątkowy proporczyk. Miałem go na poprzedniej wyprawie i wiele mu zawdzięczam. Jarek jedzie za mną, więc mam nadzieję, że może jakimś cudem go znajdzie. Nie mam siły żeby wracać pod górę i szukać go, a nawet nie wiem w którym momencie zgubiłem go. Nadjeżdża Jarek, więc podzieliłem się z nim swoim zmartwieniem, a on ze stoickim spokojem oznajmia, że znalazł moją zgubę. Jestem szczęśliwy. Znowu magia będzie działać. Fajnie jest być rozpoznawalnym w obcym kraju. Ruszamy dalej do Vik które okazuje się maleńką osadą, a w zasadzie tylko skrzyżowaniem. Zaczynamy już szukać miejsca na nocleg i wody na kolację. Robimy dodatkowe 15km i nie to, żebyśmy byli wybredni, ale jak było miejsce na nocleg to nie znaleźliśmy jeszcze wody. I tak kilometr za kilometrem dobiliśmy do stówki. W końcu mamy wodę. Wcześniej mijaliśmy pola i pastwiska, gdzie płynęła woda, ale nie ryzykowaliśmy, żeby nie było w niej żyjątek. Teraz tylko brakuje nam do szczęścia kilka płaskich metrów kwadratowych, żeby rozbić namioty. Ja jadę już na oparach sił, bo końcówka tradycyjnie pod górę. W końcu jest parking i dość fajna miejscówka. Rozbijamy się.
Droga nr 13 od Dragsvik jest mało uczęszczana. Mały ruch samochodowy, tereny typowo rolnicze. Z tego co zauważyłem jest to rejon mniej zamożny. Ale droga jest przepiękna, aż do Moskog gdzie zaczyna się droga krajowa E39, więc warto zboczyć z bardziej uczęszczanych tras (jest to alternatywa, chociaż dłuższa trasa żeby dotrzeć z Sogndal do Stryn), żeby mieć trochę spokoju i pojechać w przepięknych sceneriach zamiast przemykać przez tunele.
W nocy ok. 23:00 jak już ułożyliśmy się do spania podjechał na parking samochód i usłyszeliśmy jak wysiedli z niego ludzie i cos szeptali. Po pewnym momencie usłyszałem polskie słowa. Rozpoznali nas po fladze na rowerze, ale nie zaczepili nas i po chwili odjechali.
O 9:30 ruszamy i od razu kilka serpentyn do góry o 200m wyżej, chwila odpoczynku i dojeżdżamy wzdłuż jeziora do Moskog. Tutaj wbijamy się w ruchliwą drogę nr 39 z Bergen do Alesund w stronę Skei. Kilka kilometrów hopek wśród wielu aut, mimo, że jest niedziela. Docieramy do skraju jeziora i przez 23km wzdłuż jego brzegu mkniemy do Skei popychani lekkim wiatrem. Było całkiem płasko jak nie w Norwegii, więc 25km/h nie schodziło z licznika. Pogoda ładna, świeci słońce i dość ciepło. W Skei robimy obiad w mini centrum handlowym i ładujemy baterie z gniazdka w murze jakiegoś sklepu. Ruszamy dalej i po kilku kilometrach rozpoczynamy lekki zjazd z 200m npm. do 136m npm. przez ok 12km. Jedziemy przepiękną doliną, obok której raz to płynie rzeka, raz to pojawia się jezioro. Klimaty przepiękne. Jedyna taka napotkana dolina gdzie jedzie się po płaskim. Wysokie zalesione stoki i duża przestrzeń przed nami robi wrażenie. Ruch na drodze duży, jadąc robię zdjęcia, lekki wiatr w plecy i małe nachylenie pozwalają upajać się tym przepięknym widokiem. Klimaty bajkowe. Szybko docieramy do Byrkjelo, gdzie mieliśmy zamiar dzisiaj zakończyć jazdę. Jest 16:00 więc decyzja, że jedziemy dalej drogą nr 60 do Utvik. Za miastem droga idzie ostro w górę. Tak nie miało być. Nic nie wskazywało ani na mapie ani na GPS, że będzie tak ciężko na tym odcinku. Na 6km ze 136m wjeżdżamy na 620m npm. Zeszła na to godzina jazdy, ale tradycyjnie widoki rekompensują wysiłek i trudy wspinania się. Na szczycie zastajemy wyciągi narciarskie. Zaraz droga leci w dół do zera na kilku kilometrach, więc po chwili mijamy Utvik i lecimy dalej na Olden. Szukając noclegu przejeżdżamy starą drogą do Olden i 3km za Olden na parkingu nad fiordem robimy biwak w sąsiedztwie Francuzów i Holendrów. Rezygnujemy z odbicia i dotarcia z Olden do lodowca Briksdalen. Ok 23:00 jak byliśmy już gotowi do spania na parking zjechała na rowerze młoda Norweżka. Pogadała z nami i w naszym towarzystwie zjadła kolację i postanowiła rozbić również w tym miejscu swój namiot. Jechała na pierwszą swoją wyprawę z Trondheim do Bergen. Odważna. Posiedzieliśmy z nią do 1:00 sporo o sobie i o swoich wyprawach opowiadając nawzajem.
Na dzisiaj planowaliśmy tylko 50km, więc miał to być dzień odpoczynku. Wstaliśmy więc późno i ruszyliśmy do Stryn ok 11:00. Po drodze na fiordzie zobaczyliśmy ogromny wycieczkowiec, który zawinął do Olden. Był jednak bardzo daleko. Musiał w nocy przypłynąć, bo wczoraj jechaliśmy wzdłuż tamtego brzegu i go nie było. W Stryn spędziliśmy dużo czasu łażąc po sklepach sportowych i robiąc porządne zakupy w REMA 1000. Kupiłem następny duży kartusz z gazem. W Stryn wjechaliśmy na drogę nr 15, żeby po 36km odbić na starą drogę nr 258 prowadząca znowu do drogi nr 15 i dalej nr 63. Przed skrętem na drogę nr 258 do Grotli był tunel 14km skracający drogę z 42km w kierunku Geirangeru. Zaraz za Stryn zaczął padać deszcz, najpierw słaby, a potem zmusił nas na półgodzinne czekanie na przystanku. Postanawiamy jechać w deszczu dalej.
Zdecydowaliśmy się jechać okrężną drogą z racji kolejnych przepięknych scenerii widzianych z tej drogi. Po 36km droga zaczyna ostro wspinać się do góry i po 5km wjechaliśmy na 600m npm. pod hotel.
Szukamy już miejsca na nocleg i jest z tym duży problem. Jeden kilometr za hotelem znajdujemy niewielki plac przy samej drodze wolny od owczych odchodów, wielkich kamieni i w miarę płaski. Blisko huczy górska rwąca rzeka, w dole przed nami wspaniały widok na wieś Hjelle nad jeziorem 650 metrów niżej. Wokół tylko kamienie i jakieś niskie krzaczki, trochę śniegu. Wieje silny wiatr, wciąż pada i jest zimno. Dodatkowej grozy dodaje huk wydobywający się z rwącej rzeki tuż obok drogi. Widać nawet nad jego wodami bryzę stworzona przez silny wiatr
Dzisiaj pogoda nas nie rozpieszczała i porządnie nas zmoczyło. Temperatura nie przekraczała 15 stopni, a było i zimniej. Noc zapowiada się zimna.
Dwa razy musiałem wstawać w nocy i wbijać zerwane szpilki, co nie było proste, bo szpilki wchodziły w grunt na ledwo kilka centymetrów z powodu kamieni. Wiatr momentami był tak silny, że składał mi namiot. Nad ranem musiałem nawet wspierać go plecami, żeby nie odleciał. Nawet szybko się spakowałem, żeby w razie co mieć wszystko w kupie i nie zbierać maneli po okolicy. W pewnym momencie zatrzymał się rano kamper przed namiotami i Niemcy proponowali nam kawę lub coś ciepłego. Musieliśmy nieźle prezentować się na tym odludziu, że politowano się nas. Czekaliśmy do 13:00 aż trochę przestanie padać. Trochę przestało, więc ruszyliśmy oczywiście od razu pod górę. Byliśmy na 650m npm. i po 6k wjechaliśmy na 1100m npm. Przez cały czas gonią nas chmury, by ok 2km przed szczytem dopaść nas. Wjechaliśmy w watę i od razu zrobiło się chłodniej. Na szczycie chmury poszły precz i zrobiło się przejrzyście. Przestało padać i nieśmiało pokazało się słoneczko na chwilę. Jest tu stacja narciarska i sezon prawie w pełni. Sporo narciarzy szusujących po stokach. Przy budynku centrum odpoczęliśmy, zjedliśmy suchy prowiant i w drogę, drogą nr 258 do Grotli. Ok 2km płasko i zaczyna się dobra szutrowa droga prawie do samego Grotli przez 18km. Mamy wiatr w plecy. Często zatrzymujemy się, bo sceneria nie z tej ziemi. Odległe przestrzenie, surowe, nagie skały, śnieg. Znowu inna bajka, trudno ujechać kilometr, bo chce się stanąć i podziwiać pejzaż. Żaden skrót tunelem nie jest wart, żeby ominąć tak piękne okolice. Wysoko, surowo, ale pięknie. Cały czas takie klimaty zachwycają mnie, chyba nigdy nie będę miał dość tego świata. Przed Grotli zjazd kilkukilometrowy i w dali pięknie położone jezioro. Ponownie wbijamy się w drogę nr 15, ale tylko na 15km do wylotu tunelu, gdzie odbijamy w drogę nr 63 prowadzącą do Geirangeru przez podnóże Dalsnibby(szczyt górski) i potem przez Drabinę Troli do Andalsnes. Dojeżdżamy do Dalsnibby cały czas lekko pod górkę, ale bez wysiłku, nie wjeżdżając na szczyt docieramy na 1050m npm. Temperatura cały czas w okolicy 15 stopni . Po ok 2km zjazdu wjeżdżamy w chmury i widoczność spada miejscami poniżej 50m. Tutaj liczyliśmy na super widoczki na fiord Geiranger, ale niestety nici z tego. Tylko chmury. Ja postanawiam skorzystać z kampingu nad samym fiordem, a Jarek zostaje na biwak wyżej na swojej starej miejscówce za barierką drogi, a rano ma do mnie dojechać. Trzy lata temu wjeżdżałem pod górę i miałem więcej szczęścia do pogody. Zatrzymuję się na chwilę na parkingu z punktem widokowym i spotykam rodaków. Próbują wykorzystać parking na nocne odpoczywanie. Wymieniliśmy się swoimi wrażeniami i dostałem prezent, puszkę piwa w geście uznania. Będąc już na ok 200m npm zobaczyłem dopiero jeden z najpiękniejszych fiordów czyli Geiranger i wycieczkowiec zacumowany niedaleko brzegu. Odżyły wspomnienia. Zaraz za tablicą Geiranger wjeżdżam na kamping Vinje za 105NOK. Korzystam ze wszystkich dobrodziejstw będących na kampingu. Znowu zaczęło lać z nieba.
Na kampingu zrobiłem sobie pranie i odświeżyłem się. Całą noc padał deszcz i jak sie zwijałem też padało. Przed 10:00 podjechał do mnie Jarek tak jak się umówiliśmy i po chwili zjechaliśmy 200m w dół do miasteczka Geiranger. Sporo czasu spędziliśmy na fotografowanie samego miasteczka i wycieczkowców na fiordzie, które celowo wpływają do tego wąskiego, ale pięknego fiordu. Przywożą turystów, którzy zabierani są na pokłady małych stateczków i przewożeni na ląd w celu zwiedzenia tego miejsca. Obowiązkowo zrobiliśmy sobie foty przy wielkim Trolu w centralnej części miasteczka. Zrobiliśmy zakupy w COOP i kupiliśmy solidną trzy litrową porcję lodów za 28NOK. Usiedliśmy na ławce pod daszkiem nad samym fiordem, mając w tle ogromny wycieczkowiec VENTURA. Atmosfera wspaniała, jednak pogoda mogła by być lepsza. Ale chociaż nie padało. Na dzisiaj nie planowaliśmy daleko ujechać więc nie spieszymy się do drogi, a w Geiranger zmarudziliśmy dwie godziny. Ale trzeba ruszyć i startujemy na Drogę Orłów czyli Ornevegen. Kilka ostrych serpentyn przez ok. 7km na ok. 600m npm. Zakręty połykam z niespotykaną łatwością, chociaż przed wyjazdem bałem się tych ciasnych podjazdów na tym odcinku. Trzy lata temu jechałem odwrotnie i śmigałem w dół tą drogą. Zaprawiłem się już na tyle, że nie robią na mnie już te pochyłości wrażenia. Od razu zaczyna padać i jak wjeżdżamy coraz wyżej coraz mocniej pada. Wjeżdżamy powyżej pułapu chmur i podziwiamy widoki, które raz mamy przed sobą, a raz zostają za nami. To za sprawą serpentyn. Na platformie widokowej zatrzymujemy się na chwilę i jeszcze fotki. Po prawej stronie w głębi fiordu wodospady Siedem Sióstr. Geiranger coraz słabiej widać za sprawą chmur i smogu, który powstał z kominów statków na fiordzie. Jeszcze kilkaset metrów i jesteśmy na parkingu gdzie spotykamy grupę turystów z polskiego autokaru mocno rozśpiewaną patriotycznie. Było miło, taki głośny polski akcent. Ruszamy w stronę Linge do przeprawy. Jedziemy dość ostro w dół, ciągle mocno pada i jest zimno. Pranie które zrobiłem na kampingu mam mokre w sakwach , bo w nocy nic nie wyschło, a wręcz przeciwnie zawilgotniało jeszcze. Nie mam już suchej porcji ciuchów oprócz kompletu do spania. To już kolejny dzień w deszczu. Po 20 km zjazdu docieram do Eidsdalen na przeprawę. Prom już prawie odpływa, a Jarka nie widać. Wjechał ostatni samochód i pojawił się Jarek , wjeżdżając wprost na prom. Za 25 Nok przeprawiamy się do Linge. Tutaj zostajemy na promowej poczekalni. Miejscówka ze wszystkim wygodami, a spanie na parkiecie. Wyprałem się i wszystko wysuszyłem. Po ok. dwóch godzinach dołączają do nas dwaj sakwiarze z Jaroszowic i tym sposobem jest nas czterech. Jednym z nich jest światowej sławy fotografik od owadów. Nawet się nie pochwalił. Dowiedziałem się o nim po powrocie do domu. Ok. 21:00 młoda opiekunka poczekalni chciała nas usunąć, ale ostatecznie pozwoliła nam przenocować, bo pogoda była okropna.
Chłopaki z Jaroszowic zaczęli działać już od 4:00 i spałem już z przerwami. Obiecaliśmy pani wieczorem, że o 8:00 wyniesiemy się, więc spakowaliśmy się szybko i w drogę. Do drogi Troli mamy ok 40km. Po kilku kilometrach drobne zakupy w COOP i skręcamy w drogę wiodącą do Drabiny Troli czyli Trollstigen. Pogoda nie nastraja optymizmem, jest chłodno i wiszą ciemne chmury bardzo nisko. Im bliżej szczytu tym bliżej chmur. Po drodze mijamy przepiękne kaskady na rwącej rzece połączone z wodospadem, który wydrążył w skałach mini kanion Kolorado. Nad kaskadami i kanionem zrobione platformy, po których można chodzić i podziwiać z różnych stron te ciekawe zjawisko. Kilka kilometrów przed szczytem droga zaczyna się ostro wspinać do góry. Za nami przepiękna panorama i daleko widoczna droga wijąca się między górami. Zaczyna znowu mocniej padać i wieje silny wiatr, a do tego zimno. Na 900m npm. tuż przed zjazdem w dół zatrzymują mnie Polacy i robią sobie zdjęcia. Są zaskoczeni widokiem sakwiarza rodaka w tym miejscu. Po chwili ruszam dalej i mknąc w dół docieram do dużego parkingu na szczycie Trollstigen. Znowu spotykamy rodaków. Nie ma dnia, żeby nie spotkać naszych i dobrze, bo jakoś jest wtedy raźniej na duszy, że nie jesteśmy już zaściankiem i podróżujemy po świecie. Inaczej nas tez postrzegają obcokrajowcy niż tylko tanią siłę roboczą. Często zaczepiają z zaciekawieniem i zawsze wyrażają się o nas ciepło i z sympatią.
Zwiedziliśmy sklepiki z pamiątkami i ruszamy dalej w dół, bo nic tu po nas. Leje deszcz, jesteśmy w chmurach i mało co widać. Od trzech lat parking ten jest placem budowy. Co prawda widać jakieś postępy, ale do końca daleko. Dość długo zjeżdżamy serpentynami Drabiny Troli, bo po zjechaniu o 200m niżej w końcu widać dużo więcej i nie można ot tak sobie przejechać takiego widowiskowego miejsca. Szkoda tylko, że pogoda nam nie dopisała. Trzy lata temu miałem tu prawdziwe widowisko, bo niebiosa obłaskawiły mnie pięknym słońcem i przepiękną panoramą całej drogi i doliny, aż po Andalsnes. Ale i tak nie marudzę i zachwycam się tym troszkę mglistym pokazem jaki stworzyła natura. Najchętniej zostałbym tutaj wiele godzin, ale jest zimno i pada, więc pomału ale zjeżdżamy niżej aż do parkingu ze znakiem trolla. Tutaj znowu spotkanie z naszymi rodakami , ostatnie fotki i dalej do Andalsnes. W Andalsnes spędzamy ok godzinę. Zakupy w REMA 1000, objazd miasteczka i dalej wokół fiordu przez Istfjord szukając miejsca na nocleg docieramy do tunelu w Torvika. Przed tunelem odbijamy w krzaki i kończymy jazdę.
Całą noc padało. Coś ten deszcz nas pokochał. Jarek śmieje się, że pierwszy tydzień był mój, bo ja mam farta do pogody, a ten tydzień jest jego, bo on ma szczęście do deszczu i mgieł. Ruszamy do Afarnes na przeprawę i po 16 km dosłownie wpadamy na już szykujący się do odpłynięcia prom. Kolejny raz w tej materii los jest dla nas łaskawy. Za 27NOK jesteśmy po pół godzinie na drugiej stronie. Na nabrzeżu spotykamy naszych kolegów z Jaroszowic. Łowią dorsze i dostaliśmy w prezencie dwie sztuki oprawione i zawinięte w folię. Będą na kolację. Kupiliśmy w SPAR po drodze jednorazowego grilla za 18NOK. Chłopaki wybrali się na wyprawę z wędkami. Pożegnaliśmy się i w drogę okrężną drogą wokół fiordu na lotnisko przed Molde, żeby zasięgnąć informację czy nasz lot nie jest zmieniony. Ok 4km od promu skręcamy w Rovika z drogi nr 64 w boczną drogę, żeby ominąć podmorski tunel i most. Tunel ten przechodzi pod lotniskiem w Molde. Droga mocno pofałdowana raz w górę raz w dół z amplitudą 500m w poziomie i pod wiatr. Z bocznej drogi wbijamy się w drogę nr 62 w Kleive, by po kilku kilometrach wjechać na drogę nr E39. Tutaj dostajemy mocne wsparcie w postaci wiatru w plecy więc gnamy prawie 30km/h do samego lotniska, mając już 78km przejechanych, a jest dopiero 16:00. Nadal jest zimno ok 12-15 stopni. Dojeżdżamy do terminalu lotniska, czas odlotu niezmieniony, więc ruszamy od razu drogą nr 64 w kierunku Autostrady Atlantyckiej, naszego ostatniego celu. Od razu ostro w górę przez kilka kilometrów i konieczny objazd płatnego 3km tunelu. Objazd ma 11km i musimy wjechać na 200m npm. W Malmedalen fajny parking z punktem widokowym, spotkanie z turystami PL, pogawędka i dalej szukać już miejsca na nocleg. Dojeżdżamy do Sylte i musieliśmy skryć się na przystanku, bo chmury momentalnie zeszły z gór do samego fiordu, zaczęło padać i zrobiło się ciemno. Mimo to postanowiliśmy pojechać dalej, by po ok 2km za budynkiem szkoły zrobić biwak. Jest 19:00 i po krótkiej chwili przestało padać i nieśmiało później pierwszy raz od pięciu dni pokazało się słońce. Jest nadzieja, że jutro na Atlantyckiej będzie znośnie. Na kolację dzisiaj rarytasy. Świeże dorsze z grilla. Palce lizać. Chłopaki z Jaroszowic dziękuję Wam.
W nocy nie padało ale jak zaczęliśmy zwijać namioty zaczęło padać chyba tylko po to, żebyśmy składali namioty mokre, bo przed wyruszeniem przestało padać. W Eide robimy zakupy wcześniej trochę gubiąc się nawzajem. Jarek wskoczył w krzaczki za potrzebą, jak ja nie miałem go na widoku i pojechałem dalej. Znaleźliśmy się i dalej do Vevang. Wieje w twarz bardzo mocno, aż do Karvag po drugiej stronie Autostrady Atlantyckiej poprowadzonej już na Oceanie Atlantyckim, więc 40km pokonujemy w żółwim tempie. Na parkingu przed najpiękniejszym mostem Atlantyckiej znowu spotykamy chłopaków z Jaroszowic. Jarek postanawia zostać i poczekać na mnie, bo ja nie odpuszczam i muszę przejechać przez te kilka mostów na drugą stronę 8km. Przede mną most, który dotąd podziwiałem tylko na obrazkach i który śnił mi się po nocach. Teraz mam go przed sobą i zaraz wjadę na niego. Mam trochę pietra, bo naprawdę mocno wieje, a most wspina się dość wysoko. Trudno mi ruszyć, bo tak zafascynował mnie ten widok. Most jest widoczny już z dużej odległości, więc co chwila utrwalam go na zdjęciach. Marzyłem, żeby go zobaczyć na żywo. Ubrany bardzo ciepło ruszam w końcu na niego. Przede mną jadą chłopaki z Jaroszowic. Wjeżdżam dość szybko jadąc całą szerokością swojego pasa. Jarek proponował mi zostawić sakwy i jechać na pusto. Zdecydowałem się jechać z całym kompletem sakw. Cięższy będę mniej podatny na podmuchy. Na górze zatrzymuję się, robię fotki i podziwiam widoki, które nie każdemu mogą się podobać. Jest bardzo surowo odległe przestrzenie, jakieś wysepki skalne, w oddali latarnia ale głównym aktorem tego widowiska jest most na którym stoję. Powyginany jakby wiatr zrobił mu krzywdę. Zjeżdżam na dół i znowu robię zdjęcia, robię jeszcze kilka kilometrów i za ostatnim mostem żegnając się ostatni raz z chłopakami zawracam. Teraz dostaje potężnego kopa, więc pod górki mało co pedałuje, a jadę 40km/h. Czuje się jakbym jechał motorem nie rowerem. Szybko docieram do Jarka i ruszamy na objazd półwyspu do Bud na krańcu półwyspu. Przez kilkadziesiąt kilometrów po prawej ocean i malowniczo rozsiane wysepki z hytte, a po lewej skały i krzewy. Prędkość prawie cały czas grubo ponad 30km/h. Ok 14:00 po pięciu deszczowych dniach wychodzi na dobre słońce i zdecydowanie robi się cieplej. Docieramy do Bud drogami nr 238 i 235 w którym na wzgórzu znajduje się stanowisko obrony wybrzeża z drugiej wojny światowej. Ogromny reflektor przeciwlotniczy, dwa stanowiska artyleryjskie z bunkrami do których wchodzę i je zwiedzam. Jest tam mini muzeum. Jest to kraniec wyspy i wiatry lubią takie miejsca stąd dmucha tu okropnie. Po obiedzie ruszamy dalej wzdłuż wybrzeża drogą nr 664 przez Tornes i Einesvagen. Wbijamy się ponownie w drogę nr 64 w Moen i przez Sylte, skąd dzisiaj ruszyliśmy docieramy w Malmefjorden do drogi nr 215 skręcając w prawo. Mamy sporo czasu do odlotu jutro wieczorem stąd postanawiamy objechać kolejny półwysep. Wolimy jechać niż siedzieć bezczynnie na lotnisku. Rozbijamy się w Sande ok 19:00 tuż przy stadionie, kryjąc się za drzewami od wiatru wiejącego znad fiordu. Do 18:00 mimo trudnych warunków na początku, zrobiliśmy setkę.
Rano zimno, na niebie dużo chmur I zaczęło padać. Od wczoraj przy drodze nr 215 mijamy przez długie kilometry małe złomowiska. Samochodów i wszelkiego innego żelastwa, stare autobusy, łodzie maszyny, konstrukcje. Jakoś ten wizerunek nie pasował mi do Norwegii. Pierwszy raz z tym się spotkałem w tym kraju. Wyglądało to tak, jakby było to złomowisko Norwegii. Dzisiaj nic ciekawego aż do Molde nie napotkaliśmy. Po tylu atrakcjach krajobrazowych, chyba zrobiłem się wybredny. Rzadko sięgałem po aparat aż do Molde, bo widokowo tereny te nie robiły na mnie większego wrażenia. Molde to piękne miasto, miasto róż jak podobno jest nazywane. Faktycznie w centrum wiele jest motywów związanych z różami, a przede wszystkim figura kobiety przed ratuszem z tacą pełną róż. Miasto położone wzdłuż wybrzeża ciągnie się kilka kilometrów, bardzo zadbane, szczególnie w centrum. Po ponad godzinnym zwiedzaniu postanawiamy jechać na lotnisko na obiad i przygotować się do odprawy. Dojeżdżamy w deszczu. Z moim rowerem tradycyjnie było trochę problemów z racji jego wielkości. Wszędzie mają za małe komory do prześwietlania, albo rolotoki są zbyt wąskie i rower klinuje się. W końcu odprawiają go na cargo obok lotniska, ale dopiero za drugim podejściem. Miałem przytroczony do bagażnika namiot, żeby uciec z wagą bagażu rejestrowanego, ale nie mogli go prześwietlić, więc musiałem go odczepić. Jednak sam namiot został odprawiony jako bagaż oddzielny i na koszt Norwegianu. Przy zakupie biletów na rowery też miła niespodzianka. Jeden lot z Molde do Oslo mamy za darmo, czyli 300NOK zostaje w kieszeni. Teraz tylko czekamy na odlot, który odbył się zgodnie z planem. Po niecałej godzinie lądujemy w Oslo Gardemoen. Na jutro planujemy jechać pusto rowerami zwiedzać Oslo.
Oslo Gardemoen-Oslo centrum-Oslo Gardemoen-Warszawa Okęcie-Włocławek
Przenocowaliśmy w hali terminalu przylotów na podłodze na materacach. Mieliśmy mało czasu więc wstajemy po 5:00 żeby zdążyć dojechać, zwiedzić Oslo, wrócić na lotnisko na samolot o 19:10. Zostawiliśmy bagaże w przechowalni za 76NOK każdy i z małą sakwą ruszyliśmy do Oslo. Jechało się początkowo przyjemnie z wiatrem i w miarę po płaskim, ale 20km przed Oslo zaczęły nas nękać długie podjazdy. Nie byliśmy już psychicznie nastawieni na ciężką pracę, a tu góra dół, po kilkadziesiąt metrów w pionie. Myślałem, że będzie ok 40km do Oslo, a wyszło 57km więc po dotarciu postanowiliśmy wrócić autobusem albo pociągiem. Byliśmy tą trasą po prostu zmęczeni. Dotarliśmy przed dwunastą, więc o wiele później niż zakładaliśmy i żeby zdążyć rowerami wrócić musielibyśmy od razu ruszać w powrotną drogę. Szybka kolej nie wchodziła w grę, bo by nas zrujnowała finansowo. Przez godzinę próbujemy znaleźć coś niedrogiego, ale w zasadzie jedyną opcją był autobus SAS za 150NOK od osoby. Kręcimy się po Oslo do 15:00.
Przejeżdżamy wzdłuż wybrzeża obok twierdzy Akerszus i docieramy pod ratusz, na promenadę. Trochę się tu zmieniło przez trzy lata. Powstała przepiękna biała budowla z pochyłościami po których można wejść wysoko aż na sam dach. Jest to budynek baletu i opery, tak wyczytałem na tabliczce. Jedziemy jeszcze pod pałac króla i wracamy. Stawiamy się na dworcu pakując rowery i siebie do pełnego ludzi autobusu. Jest akurat szczyt i drogi wyjazdowe są strasznie zatłoczone. Mimo, że autobus większość trasy jechał autostradą mija godzina jazdy jak docieramy na lotnisko. Na lotnisku oczekując na odprawę, tak się wycwaniliśmy nie chcąc czekać w kolejce na ostatnią odprawę do samolotu, że wywołali nas przez megafon i dali tylko trzy minuty na dotarcie. Uff mogło być groźnie finansowo, bo następny lot już kosztowałby pewnie ponad tysiąc złotych. Chciałem już być w Polsce. Ale Norwegii nie powiedziałem żegnaj. Pożegnałem się słowami do zobaczenia. Tak muszę tu jeszcze wrócić. Jest jeszcze kilka miejsc, które muszę zobaczyć i w niektóre ponownie dojechać. To piękny i przyjazny kraj, więc ciągnie mnie tu jak nigdzie więcej. Uwielbiam góry i ich otoczenie, a tutaj jest ich dostatek. Odlot planowo i po dwóch godzinach lotu wylądowaliśmy w Warszawie. Miałem półtorej godziny do pociągu, więc szybko skręciliśmy rowery, sakwy na bagażniki i popędziliśmy na centralny. Jarek pomógł mi jeszcze dojechać i na dworcu popilnował rower jak kupowałem bilety. Rozstaliśmy się po dwóch tygodniach obcowania ze sobą całą dobę. Pociąg miałem również planowo i po 2:00 zameldowałem się we Włocławku i po chwili byłem już w domku.
Chciałbym tutaj podziękować koledze Jarkowi za miłe towarzystwo i wszelką pomoc jaką mi okazał podczas naszej wspólnej wyprawy. W moim odczuciu wyprawa udana na piątkę z plusem. Nie mogę doszukać się nawet jednej przykrej chwili. Czasem było ciężko, ale przecież o to chodziło i świadomie decydowałem się na wszelkie niewygody i przeciwności, bo lubię przygody, których na wyprawach na pewno nie brakuje. Mam nieodpartą chęć mierzyć się z samym sobą, słabościami i przeciwnościami. Co nas nie zabije to nas wzmocni i na kolejną wyprawę będę mocniejszy i lepiej przygotowany.
Chciałbym podziękować prezesowi mojej firmy DGS SA Markowi Kłopockiemu za przychylność i finansowe wsparcie na tą wyprawę. Po raz kolejny Dobre Sklepy Rowerowe za sprawą przychylności pani Magdaleny Bryl udzieliły mi wsparcia sprzętowego. Tym razem otrzymałem ramę aluminiową AUTHOR ZENITH. Zyskałem, a raczej straciłem na wadze dzięki zmianie ramy ze stalowej na nową aluminiową. Odczucie po zmianie ramy jak najbardziej pozytywne. Inna geometria, bardziej sportowy charakter były tylko plusem. Rower stał się taki nerwowy i jakiś szybki. Oczywiście po dodaniu osprzętu i innym ustawieniu komponentów bardziej pożądanych przy wielogodzinnej jeździe wyprawowej, zmieniłem rwącego rumaka na konia pociągowego. Rower mocno obciążony, bardzo stabilny i pewny w prowadzeniu szczególnie na szybkich i długich zjazdach i w ciasnych zakrętach, których nie brakowało na wielu serpentynach. Takich sytuacji było mnóstwo i ani razu nie miałem kłopotów z panowaniem nad rowerem. Czułem, że to ja jestem panem sytuacji, a nie rower i zawsze jechałem tam gdzie chciałem. Jestem bardzo zadowolony z nowego nabytku i polecam producenta i model AUTHOR ZENITH wszystkim poszukującym dobrej i solidnej ramy na wymagające wyprawy, nawet w trudnym terenie. Nie miałem wiele okazji sprawdzić go na drogach pozbawionych asfaltów, ale kilkadziesiąt kilometrów przejechaliśmy drogami szutrowymi i kamienistą drogą świeżo budowaną pozwalają mi pozytywnie ocenić ramę AUTHORA
Dziękuję za poświęcony czas i cierpliwość wszystkim, którzy czytają właśnie te zdanie za to, że zainteresowali się moją wyprawą i przygodą. A Norwegii mogę znowu powiedzieć DO ZOBACZENIA
NORWEGIA 2011
Śladami Troli raz jeszcze
Obiecałem sobie po wyprawie do Norwegii w 2008 roku, że wrócę tu i zobaczę to czego mi się nie udało zobaczyć tym razem. Moim głównym celem był Preikestolen, a później dodałem Autostradę Atlantycką. Dałem sobie na to trzy lata. I tak jak postanowiłem tak zrobiłem, chociaż wstępnie na ten rok planowałem wyprawę na Bałkany. Co do przyczyn zmiany decyzji nie będę się rozpisywał. Chyba Norwegia też się za mną już stęskniła, więc decyzja była szybka. Jadę do Norwegii. Zacząłem zbierać gotówkę i przygotowania ruszyły pełną parą.Zgadałem się z Jarkiem z forum www.podrozerowerowe.pl, ustaliliśmy termin i dopięliśmy szczegóły co do trasy i w zasadzie pozostało tylko kupić bilety na samolot i czekać do wyjazdu. Bilety kupiliśmy już w marcu.
Start po dotarciu samolotem ze Stavanger, dotarcie do Autostrady Atlantyckiej za Molde, samolot z Molde do Oslo i po przesiadce lot do Warszawy. Termin 17.06-04.07.2011. Osoby dwie, ja i Jarek z Warszawy. Wyprawa niskobudżetowa, namiot i żarcie we własnym zakresie. Na wyprawę ruszyłem wyposażony w nową ramę, którą otrzymałem w prezencie od Dobrych Sklepów Rowerowych. Zamieniłem stalowego SCOTTA ATACAMA na aluminiową ramę AUTHOR ZENITH
Dzień 117 czerwiec
Włocławek-Warszawa Okęcie-Stavanger-Tau
Pociąg miałem o 4:19, a wstać musiałem o 3:00. Na lotnisko dotarłem jakoś ok. 6:30. Zadzwoniłem do Jarka i czekałem, aż się pojawi, bo mieliśmy spotkać się po raz pierwszy przed wylotem. Samolot mieliśmy o 11:25. Jednak wylecieliśmy 5,5 godziny później, bo tyle lot był opóźniony. Jako rekompensatę firma postawiła wszystkim obiad w restauracji lotniskowej. W międzyczasie na lotnisku ogłoszono alarm bombowy i ewakuację lotniska. Nie wiem czemu, ale nas w hali po odprawie nie ewakuowano. Do Stavangeru dolecieliśmy ok 19:10 czyli już za późno, żeby planowo realizować założony plan, czyli dotrzeć tego dnia w okolice Preikestolen. Po rozpakowaniu roweru okazało się, że ułamany mam zaczep zabezpieczający, w sakwie na kierownicę. Poradziłem sobie zaczepiając pasek od sakwy o lampkę przednią nad błotnikiem. Po godzinie ruszyliśmy w stronę miasta do przeprawy promowej do Tau. Jechaliśmy ścieżką rowerową i troszkę kluczyliśmy, spotykając po drodze ludzi z samolotu. Oczywiście Polaków. Po ok. 20km dotarliśmy do przystani i okazało się, że zdążyliśmy na ostatni prom do Tau o 23:00. Za 43 NOK przeprawiliśmy się do Tau i postanowiliśmy szukać noclegu. Było już dość ciemno i zimno. Po paru kilometrach szukania znaleźliśmy miejsce pod namioty niedaleko Tau przy bocznej drodze na drewnianej platformie, obok jakichś zakładów wydobywczych. Spać poszedłem po pierwszej, będąc na nogach dziś od trzeciej rano. To był bardzo długi i ciężki dzień.
Dyst. 36,5km
Dzień 218 czerwiec
Tau-Preikestolen-Tau-Tysdal
W nocy musiało być bardzo zimno, bo budziłem się kilka razy z zimna, a śpiwór mam naprawdę ciepły. Wstaliśmy po ósmej, spakowaliśmy namioty i ruszyliśmy na Preikestolen ok. 20km od Tau. W Tau zakupiliśmy kartusze do naszych Campingazów w sklepie sportowym.
Końcówka po skręcie z głównej drogi, to pierwsza próba sił. Ok. 5km ostro pod górę. Pogoda jak na razie obiecująca. Ciepło i słonecznie. Oby tak dalej, bo tam gdzie zmierzamy musi być ładna pogoda. Chodzi o doskonałe widoki i podziwianie ich. Dojechaliśmy do ścieżki na Preikestolen, nie zjeżdżając na dół do parkingu, oszczędzając sobie później ok. 1km ostrego podjazdu. Tutaj spotkaliśmy kolejnych Polaków na dwóch motorach. Ukryliśmy rowery z bagażami w krzakach przy drodze i ruszyliśmy pieszo z podręcznym bagażem czyli snikersami, bidonami i przeciw deszczówkami na półtoragodzinną wycieczkę na Kazalnice(tak mówi się na tą skałę.) Na szlaku ludzi mnóstwo, bo to i sobota i pogoda piękna. Słońce grzeje aż miło. W końcu docieramy do celu. Wcześniej jesteśmy świadkami jak wylądował helikopter medyczny i zabrał rannego turystę ok. 1 km przez Preikestolen. Na kazalnicy istna wieża Babel. Języki mieszają się i jest kolorowo.
To co widziałem wiele razy na widokówkach mam na żywo przed sobą i dookoła. Jestem zachwycony. To są te chwile dla których warto żyć. Wszystkie przeciwności, ból, wyrzeczenia warte są takich chwil. Tu i teraz zapomina się ile trzeba było poświęcić, żeby tu dotrzeć. Każdy wysiłek, wszelki czas i pieniądze warte są tej krótkiej chwili w naszym życiu. To co tam widać nie trzeba opisywać. Widoki niebiańskie. Do tego pogoda jak na zamówienie. Oddając się tej atmosferze zrobiłem coś o co siebie nie podejrzewałem ze względu na to, że boje się wysokości. Magia tego miejsca spowodowała przypływ dawki odwagi i adrenaliny. Usiadłem na krawędzi i spędziłem tak kilka dobrych minut z nogami zwisającymi kilkaset metrów nad wodą. Byłem przez chwile w niebie. To niesamowite wrażenie tam być, więc powiedziałem sobie, że nie odejdę dopóki nie usiądę z nogami zwisającymi nad kilkusetmetrowa przepaścią. Nawet się nie bałem. Pogoda najlepsza jaka tylko może być. Widoki na dziesiątki kilometrów. I w dole przepiękny fiord z małymi stateczkami. Narobiłem mnóstwo zdjęć i pokręciłem filmy. Po ok. godzinie podziwiania panoramy wokół ruszyliśmy w powrotną drogę do rowerów. Wsiedliśmy na rowery i ruszyliśmy w stronę Tau, bo nasz kierunek trasy był na północ do Sand. Szybki obiad po drodze, szybkie zakupy w Tau i po ok. 20km rozbiliśmy namioty 3km za Tysdal. Dist-65km T-4,16h AV- 15km/h Vmax 63km/h CLIMB 746m
Temp 25 stopni
Razem 101,5km
Dzień 319 czerwiec
Tysdal-Nesvik-Sand-Ropeid-Sauda
W nocy padało. Wstaliśmy o 7:00 i po śniadaniu ruszyliśmy do Hjelmeland na prom. Jechało się dość ciężko, bo na ok. 30km były trzy kilkukilometrowe, dość wymagające podjazdy. Tak jest zawsze na początku z podjazdami, że w pierwszych dniach zanim nie wejdzie się na obroty jazda pod góry idzie ciężko. Jedziemy drogą nr 13. Jest to mało uczęszczana droga.
Za 25 NOK przeprawiamy się do Nesvik. Droga cały czas daje w kość, długie i ciężkie podjazdy, a bagaż ciężki jeszcze. Na lotnisku w Warszawie wyszło mi 44kg. W pewnym momencie kończy się asfalt i kilka kilometrów jazda po budowanej drodze po szutrach i kamieniach. Docieramy do Sand wsiadamy na prom i przeprawiamy się za 25NOK do Ropeid do drogi nr 520. Tutaj na przystani super miejscówka. Woda ciepła, prąd i ogrzewanie ale dla nas za wcześnie na nocleg, więc ruszamy dalej do Sauda. I znowu od razu ostro pod górę na 150m npm. i hopki. 10 km przed Sauda odbijamy przed tunelem w starą drogę i po 1km rozbijamy namioty na asfalcie. Jeszcze nie zaczęły się poważne góry, a już dostaliśmy popalić od Norwegii. I oto chodzi, żeby poczuć we wszystkich mięśniach, że to jest Norwegia. Jest pięknie aż boli.
Startujemy w stronę Hara. Po ok 10km dojeżdżamy do Sauda, mijając po drodze rolko-narciarzy. Szybkie zakupy i w drogę, w góry na ok. 1000m npm. Po kilku kilometrach zaczyna się ostro pod górę. Jest to droga widokowa. Po wjechaniu na 350m zjazd na 150m i znowu ostro pod górę miejscami ok. 14% podjazdy. Po dotarciu na 850m zaczął się zjazd do tamy, troszkę hopek. Widoki przepiękne. Surowe ale urzekające. Czasem jakieś jeziora w części zamarznięte i na jednym z nich na dużej wysokości tama przegradzająca jezioro. Wokół szaro-biało, bo zalega jeszcze śnieg. Myśleliśmy, że byliśmy już najwyżej ale po kilku kilometrach zjazdu na 700m znowu pod górę, aż do 950m npm.
Teraz dopiero zaczęła się ostra jazda w dół do Hara w stronę Roldal. Na liczniku grubo ponad 60km/h. W ciągu kilku minut z surowych pejzaży wjeżdżamy w okolice kipiące zielenią. W dole daleko widać Hara nad pięknym, dużym jeziorem. Zjeżdżamy wąską wijącą się drogą. Jazda jest fascynująca i wymagająca technicznie. Czasem z przeciwka przejedzie auto i to podnosi tylko adrenalinę. I tak zatrzymywałem się co jakiś czas na robienie fotek. Trudno pogodzić chęć mknięcia z górki z chęcią utrwalenia widoczków aparatem. Jedziemy cały czas drogą nr 520 i kilka kilometrów przed Hara odbijamy w drogę nr 134 na Odda. W dali po lewej stronie widzimy za kilka kilometrów tunel jakieś 200m powyżej, a więc znowu pod górę. Przed tunelem chcemy zrobić obiad przy restauracji, ale przegoniono nas więc postanawiamy pokonać tunel i dopiero zrobić obiad. Mamy do wyboru 7km tunelem z zakazem dla rowerów pod górkę, albo objazd starą drogą o wiele dłuższą strasznie męczącą z kiepską nawierzchnią. Wymyśliłem, że moglibyśmy złapać jakiegoś busa i próbować autostopu z rowerami. Dojeżdżamy jakieś 200m od tunelu, a tu zatrzymał się bus na norweskich numerach i wysiada z niego kierowca i czeka na nas. Jak dojeżdżamy to mówi do nas dzień dobry. I takim sposobem korzystając z uprzejmości rodaka przedostajemy się w mgnieniu oku na drugą stronę tunelu. Tutaj zadziałał mój proporczyk z naszymi barwami, który mam zaczepiony na maszcie na bagażniku i który nasz rodak zauważył i dlatego zatrzymał się żeby pogadać. Ślicznie podziękowaliśmy za podwózkę i pożegnaliśmy się. Za tunelem robimy obiad i po obiedzie lotem błyskawicy, bo cały czas ostro z górki docieramy po 28km ok. 19:00 do Odda. W Odda przez godzinkę w poczekalni autobusowej ładuje akumulator, bo sporo zdjęć zrobiłem i filmów nakręciłem. Rano mieliśmy obawy, że dostaniemy sporo wody od niebios, bo ciemne i ciężkie chmury wisiały na niebie, a tymczasem cały dzień pogoda była łaskawa. Pod koniec dnia świeciło nawet słońce. Ważne, że nie padało. Ruszyliśmy na poszukiwanie noclegu w stronę Kinsarviku.
Zaraz za Tysedal wjechaliśmy na starą drogę obok tunelu, która robiła za rowerówkę. Na tej rowerówce rozbijamy namioty nad samym fiordem, pod wiszącymi skałami. Po drugiej stronie fiordu huczały wodospady. W Tysedal jest skręt do Trolltungi (widowiskowa skała tzw. Jęzor Trolla wiszący nad fiordem kilkaset metrów). Mniej znany od Preikestolen, ale nie mniej widowiskowy. Jednak, żeby do niego dotrzeć trzeba iść w dwie strony 9 godzin. Jak dla nas to za długo, więc rezygnujemy. Dzień był ciężki z mozolną wspinaczką na podjazdach. Jutro ma być lżej. Dojazd do największego płaskowyżu w Europie Hardangervidda za Eidfjord.
W nocy padało I dobrze, że w nocy. Startujemy do Eidfjord wcześniej osiągając o 13:00 Kinsarvik, gdzie w poczekalni na przystani robimy sobie serwis połączony z wczesnym obiadem. Trasa płaska i przyjemna. Lajtowo przejechaliśmy odcinek do Kinsarvik. Tutaj na przystani poznaje starszego Holendra, którego babcia była Polką i mieszkała niedaleko Torunia. O 15:00 ruszamy w stronę Eidfiord.
W Kinsarviku zaczyna się odcinek, którym jechałem trzy lata temu aż do Hol. W Eidfjordzie spotykamy Darka, który jest didżejem w tutejszym lokalu i mieszka tu z rodziną. Trochę pogadaliśmy z nim(znowu zadziałała moja polska bandera na maszcie) i dzięki temu nie zdążyliśmy do COOP o 6 minut. Sklepy czynne tu były do 17:00 na nasze nieszczęście, bo nie kupiliśmy chleba. Od Darka sporo dowiedzieliśmy się o życiu i warunkach w Norwegii. Od Eidfjord najpierw lekko pod górkę, a w końcówce jazdy już mordęga ostro pod górę objazdami tuneli. Niektóre zaliczyliśmy, ale większość objechaliśmy stromo wspinając się, aż do samego początku wodospadu Voringfossen. Jakoś tak wychodzi, że na koniec jazdy przychodzi nam wspinać się ostro pod górę. Wjechaliśmy na 650m npm. do parkingu. Chcieliśmy wcześniej zrobić biwak, ale nie było gdzie i nie mieliśmy wody i szukając jej jechaliśmy od zakrętu do zakrętu, aż wjechaliśmy na parking. Taka jest Norwegia, tereny ogromne, a znalezienie czterech metrów kwadratowych pod dwa namioty nie jest proste. Na górze też długo szukamy miejscówki, bo Jarek ma szczególne wymogi. Musi być namiot rozbity tak, żeby nie był widoczny. Mnie jest to bez różnicy, ale skoro tak chce to ja dostosowałem się do tego. Rozbijamy się kilkadziesiąt metrów od wodospadu. Jest już późno bo 21:00 i zimno, bo tylko 10 stopni. Dzięki dzisiejszej wspinaczce na 650m na koniec, jutro będzie lżej wjechać na Hardangervidda na ponad 1200m npm.
Obudziły mnie hałasujące owce i mocne słońce, co było dobrym znakiem przed wyruszeniem na największy płaskowyż Europy Hardangervidda. Owce prawie nas napadły szukając jedzenia i próbowały wejść do namiotu Jarka. Tak to jest jak jest się uprzejmym. Jarek początkowo częstował owce jedzeniem, a im bardzo się to spodobało. W efekcie trzeba było je przegonić. Po serii zdjęć nad wodospadem Voringfossen ruszyliśmy w drogę.
Mam złe wspomnienia z tej trasy sprzed trzech lat. Jechałem z Eidfjord w ulewnym deszczu i niskiej temperaturze. Dlatego bardzo chciałem jeszcze raz przejechać tą trasą, bo uważałem, że wiele straciłem wtedy nie mogąc upajać się cudownymi widokami na tej pustej, ogromnej przestrzeni. Wtedy myślałem tylko o jednym. Jak uciec od zimna i deszczu. Teraz mamy piękne słońce i po pewnym czasie porozbieraliśmy się do krótkiej odzieży. Szło bardzo dobrze, bo mieliśmy wiatr w plecy i słoneczko. Co chwila zatrzymujemy się na sesje zdjęciowe. Jest pięknie. Po kilku godzinach wspinania się wjeżdżamy na 1240m npm. do znanego mi miejsca. Dzisiaj robię za przewodnika, bo dobrze znam ten odcinek trasy. Przez ok. 20 kilometrów na zmianę w górę i w dół. Mijamy Haugastol skąd zaczyna się trasa rowerowa Rallevegen, ale z racji wczesnej pory roku i leżącego tam śniegu są małe szanse na jej pokonanie i po dotarciu do Ustaoset i zrobieniu obiadu na znanej mi stacji w poczekalni kolejowej ruszamy już w dół do Geilo na zakupy. Z Ustaoset po kilku podjazdach i już tylko w dół bardzo szybko docieramy do Geilo, gdzie robimy zakupy w COOP i ruszamy dalej do Hol. Przed Hol iście wariacka jazda przez kilka kilometrów ostro z góry o kilkaset metrów w pionie. W Hol odbijamy w drogę nr 40 do Aurland. Droga ta podobno jest po płaskim.
Pogoda dzisiaj jak na zamówienie, piękne słońce do 27 stopni i wiatr w plecy. Jazdę kończymy za Hol przed Hovet. Ok. 21:00 rozpadało się na dobre, ale byliśmy już pod namiotem.
Dziś późno ruszyliśmy, bo ok 10:00. W moim rowerze mocno skrzywił się hak przerzutki wplatając się w szprychy. Dobrze, że zobaczyłem to na postoju, bo gdybym ruszył, to zerwałbym szprychy i wyrwałbym przerzutkę. Ale i tak awaria z tego tytułu mnie nie ominęła. W nocy padał cały czas deszcz. Wystartowaliśmy z 600m npm. Droga wiedzie pod górę wzdłuż jezior, aż do 1150m npm. Czyli nie jest płasko, jak to gdzieś wyczytałem. Nasz cel dzisiaj to Aurland. Po wjechaniu na 1150m kilkanaście kilometrów góra dół, aż do wjechania w pierwszy tunel o długości 3250m. Tutaj niespodzianka. Tunel na całej długości nie oświetlony i pod górę. Uruchamiam wszelkie oświetlenie ale i tak jest dość ciemno i czasem dziury w asfalcie. Jazda trochę nieprzyjemna. Jarek nie ma oświetlenia z przodu, ma tylko lampkę sygnalizacyjną, więc ja jadę pierwszy. W tunelu jest bardzo zimno ok. 6 stopni. Wczoraj na Hardangervidda wiatr był po naszej stronie i wiał w plecy. Dzisiaj góry stanęły z wiatrem i deszczem za pan brat przeciw nam. Jednak widoki rekompensują wszelkie przeciwności. Nie ma czasu na marudzenie, tylko zachwyt i kręcenie głową dookoła, bo gdzie nie spojrzysz tam ładniej. Wjeżdżamy w kolejne tunele: 2,5km, 4,2km, 0,1km, 0,3km, 0,9km, 2,2km. Między tunelami ok. 500m rzęsisty deszcz, więc po wyjechaniu z długiego tunelu spodziewam się deszczu, a tu niespodzianka, nie pada. Tylko pierwszy tunel był pod górę, reszta płasko i lekko z góry tak, że jazda ok. 26km/h w tunelu to niezła zabawa. Po kilku zakrętach i już z górki dojeżdżamy do punktu widokowego nad Aurland na 500m npm. Robimy obiad korzystając z tego, że jest WC i woda. Do Aurland zostało ok. 12km i 500m w dół czyli zapowiada się ostre zjeżdżanie. Mamy po drodze kilka mniejszych tuneli w tym jakieś zawijane, spiralne ok. 1km. W jednym z nich zakręt 90 stopni i skrzyżowanie. W tych tunelach jazda z prędkością ponad 50km/h. i nie dałem się wyprzedzić żadnemu samochodowi. To była super jazda, bardzo ekscytująca, ale i niebezpieczna. Człowiek wspina się z mozołem kilka godzin z prędkością 4-6km/h więc jak trafi się taka okazja to trzeba poszaleć. Dzisiaj łącznie w tunelach przejechaliśmy ok. 20km. Dojeżdżamy do Aurlannd, czyli znowu na 0m npm. Robię szybkie zakupy w ICA i postanawiamy ruszyć w kierunku Śnieżnej Drogi do punktu widokowego na ok. 625m npm. Tam chcieliśmy zrobić biwak. Zaraz po ruszeniu zaczęło padać. Po ok. 1,5 godziny 6km drogi ok. 22:00 docieramy na punkt widokowy już przemoczeni , bo cały czas pada i jest zimno ok. 10 stopni. Na miejscu platforma widokowa, WC w którym jest duża szyba z widokiem na Aurland. Znajdzie się też miejsce na namioty, więc decyzja, że zostajemy. Zanim się rozbiliśmy nie mogliśmy oprzeć się pięknym widokom na fiord i na miasteczko Aurland i zrobiliśmy sobie trochę zdjęć. Miasteczko jest naprawdę przepięknie położone stąd w tym miejscu jest zrobiona platforma widokowa.
Problemem był tylko niemiecki bus, który zatrzymał się na parkingu na nocleg. Dla mnie to nie problem, ale Jarek miał trochę obawy. Po chwili dojechał jeszcze kamper z Polski. Pogadaliśmy z ludźmi z Krakowa, ale oni zdecydowali się pojechać dalej. Rozbijamy namioty przy hytte(taki domek wypoczynkowy, coś w rodzaju naszych letniaków). Dzięki dzisiejszej końcówce z podjazdem jutro będziemy mieli łatwiej wjechać na Śnieżną Drogę. Mamy ok. 37 km do Laerdal na prom
Obudził nas stary baran co przyszedł pod nasze namioty i mocno zabeczał. Ubrałem się na noc ciepło i dobrze, bo było zimno. Padało w nocy i pada teraz, więc pakujemy się na mokro i od razu ostro pod górę. Jest zimno, chmury gonią nas z dołu, jest mokro. Po 9km jazdy długimi podjazdami docieramy na 1240m npm. Droga Śnieżna w chmurach. Przez kilka kilometrów huśtawka góra dół na poziomie 1250m. Widoczki coraz piękniejsze. Mijamy stada owiec, które albo łażą, albo leżą na jezdni za nic mając auta i rowery. Temperatura 6,5 stopnia, dużo śniegu. Przestało padać ale nadal zimno więc ubrani jesteśmy jak w zimę. Wokół nas surowe klimaty ale naprawdę jest cudnie. Ogromne przestrzenie bez zielonej roślinności, przełożone kamieniami i śniegiem też mają swój urok i robią na mnie ogromne wrażenie, choć mam już tysiące kilometrów przejechanych w tych klimatach. Te rzeczy raczej nigdy mi się nie znudzą. Mnie się podoba. Żeby tylko było cieplej. Wjeżdżamy w końcu na 1280m npm i to jest najwyższa dzisiaj wysokość. Niedługo przed zjazdami mam awarię. Klinuje mi się łańcuch w przedniej przerzutce i po szybkich oględzinach i takim ustawieniu abym mógł kontynuować jazdę, postanawiam nie używać największego blatu i próbować coś naprawiać już na dole na przystani w Laerdal albo w Kauphanger. Po ok. 2km zaczyna się ostro w dół i z wysokości ok. 1250m na odcinku ok. 10km spadamy na 0m npm. Bardzo stroma droga, zakręt za zakrętem, miejscami bardzo wąsko, barierki i prędkość do 69,95km/h. To była największa prędkość na tej wyprawie. To była nagroda za kilkanaście kilometrów wspinania się pod górę. Jarek pod koniec zjazdu łapie gumę. Ja zjeżdżam na dół i mam zamiar zająć się swoim rowerem. Dojeżdżam po kilku kilometrach do przystani w Laerdal i okazuje się, że mamy tylko 30min do jedynego promu w tym dniu. Tak kursuje tylko raz dziennie o 15:00 do Kauphanger. Jarka jeszcze nie ma. Zdążył dojechać jak prom dobijał do przystani. Znowu mieliśmy ogromne szczęście, że zdążyliśmy. Na promie już zająłem się przerzutkami ale nic nie zdążyłem naprawić, bo dobijamy do przestani. Po przeprawieniu się za 48 NOK na drugą stronę na dwie godziny zostajemy na przystani w Kauphanger na obiad i naprawę mojego roweru. Jest gorzej niż myślałem. Pożyczam od Jarka linkę i wymieniam. Nie udało mi się skutecznie naprawić przerzutki i pozostają mi do dyspozycji tylko dwa blaty z przodu. Mały i średni. Dobre i to, bo tu same góry, a ścigać się nie zamierzam. Ruszamy do Sogndal, żeby odbić potem w drogę nr 55. Chcemy jechać okrężną drogą do Stryn, ale omijamy długie tunele. Przejeżdżamy przez centrum Sogndal, i nie błąkając się docieramy do drogi 55. Poszło nam łatwo, bo pamiętam te miasteczko sprzed trzech lat. Wtedy trochę pojeździłem po nim i dlatego sporo zapamiętałem. Trzy kilometry za Sogndal odbijamy z drogi przed tunelem i na starej drodze rozbijamy namioty nad fiordem.
Ruszamy o 9:00 do Hella na przeprawę promową. Droga wzdłuż największego i najpotężniejszego fiordu Sognefjord po płaskim, więc 33km robimy w niecałe 2 godziny i szybko docieramy do Hella. Odpuszczamy kilka promów, korzystając z toalet na przystani i robimy serwis. Przeprawiamy się za 25NOK do Dragsvik. Na promie zaczepia mnie Polak pracujący w Norwegii i wyraża swoje zadowolenie, że Polacy uprawiają nie tylko turystykę zarobkową, gratulując mi wyprawy. W Dragsvik wbijamy się znowu w drogę nr 13. Jedziemy po płaskim wzdłuż fiordu 15km i szybko docieramy do początku kolejnej wspinaczki. Na 6km wspinamy się z zera na 750m npm. Zajmuje nam to niecałe dwie godziny. Wjechaliśmy w piękną dolinę
Bardzo przypominająca mi tą na Drodze Troli. Są i serpentyny, które bardzo przypominają te z Drogi Troli. Na 500m npm. mam pierwszy i jedyny poważny kryzys na tej wyprawie. Zrobiło mi się słabo, więc zatrzymałem się i na szybko wciągnąłem snikersa i puszkę ananasów. Po chwili ruszyłem dalej spokojniejszym tempem i po kilku serpentynach wróciłem do żywych. Na szczycie punkt widokowy na którym zatrzymuje się każdy przejeżdżający pojazd. Robimy sobie obiad we wspaniałym miejscu. Klimaty iście z bajki. Trudno mi to opisać, tak jest pięknie. Z autokaru wysypało się kilkudziesięciu Japończyków z aparatami i na bezczela stając naprzeciw nam dwa metry robią nam zdjęcia jak jemy z garów. Pogroziłem im palcem, ale wzbudziło to tylko gromki śmiech u nich i u nas też. Obróciliśmy to w żart. Ruszamy dalej i po ok 150 metrach za skałą za zakrętem nagle totalna zmiana klimatu. Przed chwilą mieliśmy ok 20 stopni, a teraz tylko 10 stopni, silny wiatr i deszcz. To tak jakby przeszło się do innej krainy przez bramę. Musiałem stanąć i szybko założyć polar, bo nie dało się jechać. Pejzaż też diametralnie uległ zmianie. Duże jezioro i tylko skały, kamienie, śnieg i niskie krzewy. Jak to wysoko w górach. Po kilku kilometrach w surowych klimatach, trochę w górę trochę w dół i robi się tylko w dół i po chwili znowu wjeżdżamy w zielone, piękne brzozowe lasy, wśród których płyną niezliczone strumyki. Trochę to zaskakujące jak szybko zmienia się krajobraz nie zmieniając aż tak wysokości. Przez kilkanaście kilometrów jedziemy nowiuśkim asfaltem wśród mokradeł. Jest o wiele cieplej. Gdzieś na tych szybkich zjazdach gubię moje proporczyki. Jestem zrozpaczony, bo to pamiątkowy proporczyk. Miałem go na poprzedniej wyprawie i wiele mu zawdzięczam. Jarek jedzie za mną, więc mam nadzieję, że może jakimś cudem go znajdzie. Nie mam siły żeby wracać pod górę i szukać go, a nawet nie wiem w którym momencie zgubiłem go. Nadjeżdża Jarek, więc podzieliłem się z nim swoim zmartwieniem, a on ze stoickim spokojem oznajmia, że znalazł moją zgubę. Jestem szczęśliwy. Znowu magia będzie działać. Fajnie jest być rozpoznawalnym w obcym kraju. Ruszamy dalej do Vik które okazuje się maleńką osadą, a w zasadzie tylko skrzyżowaniem. Zaczynamy już szukać miejsca na nocleg i wody na kolację. Robimy dodatkowe 15km i nie to, żebyśmy byli wybredni, ale jak było miejsce na nocleg to nie znaleźliśmy jeszcze wody. I tak kilometr za kilometrem dobiliśmy do stówki. W końcu mamy wodę. Wcześniej mijaliśmy pola i pastwiska, gdzie płynęła woda, ale nie ryzykowaliśmy, żeby nie było w niej żyjątek. Teraz tylko brakuje nam do szczęścia kilka płaskich metrów kwadratowych, żeby rozbić namioty. Ja jadę już na oparach sił, bo końcówka tradycyjnie pod górę. W końcu jest parking i dość fajna miejscówka. Rozbijamy się.
Droga nr 13 od Dragsvik jest mało uczęszczana. Mały ruch samochodowy, tereny typowo rolnicze. Z tego co zauważyłem jest to rejon mniej zamożny. Ale droga jest przepiękna, aż do Moskog gdzie zaczyna się droga krajowa E39, więc warto zboczyć z bardziej uczęszczanych tras (jest to alternatywa, chociaż dłuższa trasa żeby dotrzeć z Sogndal do Stryn), żeby mieć trochę spokoju i pojechać w przepięknych sceneriach zamiast przemykać przez tunele.
W nocy ok. 23:00 jak już ułożyliśmy się do spania podjechał na parking samochód i usłyszeliśmy jak wysiedli z niego ludzie i cos szeptali. Po pewnym momencie usłyszałem polskie słowa. Rozpoznali nas po fladze na rowerze, ale nie zaczepili nas i po chwili odjechali.
O 9:30 ruszamy i od razu kilka serpentyn do góry o 200m wyżej, chwila odpoczynku i dojeżdżamy wzdłuż jeziora do Moskog. Tutaj wbijamy się w ruchliwą drogę nr 39 z Bergen do Alesund w stronę Skei. Kilka kilometrów hopek wśród wielu aut, mimo, że jest niedziela. Docieramy do skraju jeziora i przez 23km wzdłuż jego brzegu mkniemy do Skei popychani lekkim wiatrem. Było całkiem płasko jak nie w Norwegii, więc 25km/h nie schodziło z licznika. Pogoda ładna, świeci słońce i dość ciepło. W Skei robimy obiad w mini centrum handlowym i ładujemy baterie z gniazdka w murze jakiegoś sklepu. Ruszamy dalej i po kilku kilometrach rozpoczynamy lekki zjazd z 200m npm. do 136m npm. przez ok 12km. Jedziemy przepiękną doliną, obok której raz to płynie rzeka, raz to pojawia się jezioro. Klimaty przepiękne. Jedyna taka napotkana dolina gdzie jedzie się po płaskim. Wysokie zalesione stoki i duża przestrzeń przed nami robi wrażenie. Ruch na drodze duży, jadąc robię zdjęcia, lekki wiatr w plecy i małe nachylenie pozwalają upajać się tym przepięknym widokiem. Klimaty bajkowe. Szybko docieramy do Byrkjelo, gdzie mieliśmy zamiar dzisiaj zakończyć jazdę. Jest 16:00 więc decyzja, że jedziemy dalej drogą nr 60 do Utvik. Za miastem droga idzie ostro w górę. Tak nie miało być. Nic nie wskazywało ani na mapie ani na GPS, że będzie tak ciężko na tym odcinku. Na 6km ze 136m wjeżdżamy na 620m npm. Zeszła na to godzina jazdy, ale tradycyjnie widoki rekompensują wysiłek i trudy wspinania się. Na szczycie zastajemy wyciągi narciarskie. Zaraz droga leci w dół do zera na kilku kilometrach, więc po chwili mijamy Utvik i lecimy dalej na Olden. Szukając noclegu przejeżdżamy starą drogą do Olden i 3km za Olden na parkingu nad fiordem robimy biwak w sąsiedztwie Francuzów i Holendrów. Rezygnujemy z odbicia i dotarcia z Olden do lodowca Briksdalen. Ok 23:00 jak byliśmy już gotowi do spania na parking zjechała na rowerze młoda Norweżka. Pogadała z nami i w naszym towarzystwie zjadła kolację i postanowiła rozbić również w tym miejscu swój namiot. Jechała na pierwszą swoją wyprawę z Trondheim do Bergen. Odważna. Posiedzieliśmy z nią do 1:00 sporo o sobie i o swoich wyprawach opowiadając nawzajem.
Na dzisiaj planowaliśmy tylko 50km, więc miał to być dzień odpoczynku. Wstaliśmy więc późno i ruszyliśmy do Stryn ok 11:00. Po drodze na fiordzie zobaczyliśmy ogromny wycieczkowiec, który zawinął do Olden. Był jednak bardzo daleko. Musiał w nocy przypłynąć, bo wczoraj jechaliśmy wzdłuż tamtego brzegu i go nie było. W Stryn spędziliśmy dużo czasu łażąc po sklepach sportowych i robiąc porządne zakupy w REMA 1000. Kupiłem następny duży kartusz z gazem. W Stryn wjechaliśmy na drogę nr 15, żeby po 36km odbić na starą drogę nr 258 prowadząca znowu do drogi nr 15 i dalej nr 63. Przed skrętem na drogę nr 258 do Grotli był tunel 14km skracający drogę z 42km w kierunku Geirangeru. Zaraz za Stryn zaczął padać deszcz, najpierw słaby, a potem zmusił nas na półgodzinne czekanie na przystanku. Postanawiamy jechać w deszczu dalej.
Zdecydowaliśmy się jechać okrężną drogą z racji kolejnych przepięknych scenerii widzianych z tej drogi. Po 36km droga zaczyna ostro wspinać się do góry i po 5km wjechaliśmy na 600m npm. pod hotel.
Szukamy już miejsca na nocleg i jest z tym duży problem. Jeden kilometr za hotelem znajdujemy niewielki plac przy samej drodze wolny od owczych odchodów, wielkich kamieni i w miarę płaski. Blisko huczy górska rwąca rzeka, w dole przed nami wspaniały widok na wieś Hjelle nad jeziorem 650 metrów niżej. Wokół tylko kamienie i jakieś niskie krzaczki, trochę śniegu. Wieje silny wiatr, wciąż pada i jest zimno. Dodatkowej grozy dodaje huk wydobywający się z rwącej rzeki tuż obok drogi. Widać nawet nad jego wodami bryzę stworzona przez silny wiatr
Dzisiaj pogoda nas nie rozpieszczała i porządnie nas zmoczyło. Temperatura nie przekraczała 15 stopni, a było i zimniej. Noc zapowiada się zimna.
Dwa razy musiałem wstawać w nocy i wbijać zerwane szpilki, co nie było proste, bo szpilki wchodziły w grunt na ledwo kilka centymetrów z powodu kamieni. Wiatr momentami był tak silny, że składał mi namiot. Nad ranem musiałem nawet wspierać go plecami, żeby nie odleciał. Nawet szybko się spakowałem, żeby w razie co mieć wszystko w kupie i nie zbierać maneli po okolicy. W pewnym momencie zatrzymał się rano kamper przed namiotami i Niemcy proponowali nam kawę lub coś ciepłego. Musieliśmy nieźle prezentować się na tym odludziu, że politowano się nas. Czekaliśmy do 13:00 aż trochę przestanie padać. Trochę przestało, więc ruszyliśmy oczywiście od razu pod górę. Byliśmy na 650m npm. i po 6k wjechaliśmy na 1100m npm. Przez cały czas gonią nas chmury, by ok 2km przed szczytem dopaść nas. Wjechaliśmy w watę i od razu zrobiło się chłodniej. Na szczycie chmury poszły precz i zrobiło się przejrzyście. Przestało padać i nieśmiało pokazało się słoneczko na chwilę. Jest tu stacja narciarska i sezon prawie w pełni. Sporo narciarzy szusujących po stokach. Przy budynku centrum odpoczęliśmy, zjedliśmy suchy prowiant i w drogę, drogą nr 258 do Grotli. Ok 2km płasko i zaczyna się dobra szutrowa droga prawie do samego Grotli przez 18km. Mamy wiatr w plecy. Często zatrzymujemy się, bo sceneria nie z tej ziemi. Odległe przestrzenie, surowe, nagie skały, śnieg. Znowu inna bajka, trudno ujechać kilometr, bo chce się stanąć i podziwiać pejzaż. Żaden skrót tunelem nie jest wart, żeby ominąć tak piękne okolice. Wysoko, surowo, ale pięknie. Cały czas takie klimaty zachwycają mnie, chyba nigdy nie będę miał dość tego świata. Przed Grotli zjazd kilkukilometrowy i w dali pięknie położone jezioro. Ponownie wbijamy się w drogę nr 15, ale tylko na 15km do wylotu tunelu, gdzie odbijamy w drogę nr 63 prowadzącą do Geirangeru przez podnóże Dalsnibby(szczyt górski) i potem przez Drabinę Troli do Andalsnes. Dojeżdżamy do Dalsnibby cały czas lekko pod górkę, ale bez wysiłku, nie wjeżdżając na szczyt docieramy na 1050m npm. Temperatura cały czas w okolicy 15 stopni . Po ok 2km zjazdu wjeżdżamy w chmury i widoczność spada miejscami poniżej 50m. Tutaj liczyliśmy na super widoczki na fiord Geiranger, ale niestety nici z tego. Tylko chmury. Ja postanawiam skorzystać z kampingu nad samym fiordem, a Jarek zostaje na biwak wyżej na swojej starej miejscówce za barierką drogi, a rano ma do mnie dojechać. Trzy lata temu wjeżdżałem pod górę i miałem więcej szczęścia do pogody. Zatrzymuję się na chwilę na parkingu z punktem widokowym i spotykam rodaków. Próbują wykorzystać parking na nocne odpoczywanie. Wymieniliśmy się swoimi wrażeniami i dostałem prezent, puszkę piwa w geście uznania. Będąc już na ok 200m npm zobaczyłem dopiero jeden z najpiękniejszych fiordów czyli Geiranger i wycieczkowiec zacumowany niedaleko brzegu. Odżyły wspomnienia. Zaraz za tablicą Geiranger wjeżdżam na kamping Vinje za 105NOK. Korzystam ze wszystkich dobrodziejstw będących na kampingu. Znowu zaczęło lać z nieba.
Na kampingu zrobiłem sobie pranie i odświeżyłem się. Całą noc padał deszcz i jak sie zwijałem też padało. Przed 10:00 podjechał do mnie Jarek tak jak się umówiliśmy i po chwili zjechaliśmy 200m w dół do miasteczka Geiranger. Sporo czasu spędziliśmy na fotografowanie samego miasteczka i wycieczkowców na fiordzie, które celowo wpływają do tego wąskiego, ale pięknego fiordu. Przywożą turystów, którzy zabierani są na pokłady małych stateczków i przewożeni na ląd w celu zwiedzenia tego miejsca. Obowiązkowo zrobiliśmy sobie foty przy wielkim Trolu w centralnej części miasteczka. Zrobiliśmy zakupy w COOP i kupiliśmy solidną trzy litrową porcję lodów za 28NOK. Usiedliśmy na ławce pod daszkiem nad samym fiordem, mając w tle ogromny wycieczkowiec VENTURA. Atmosfera wspaniała, jednak pogoda mogła by być lepsza. Ale chociaż nie padało. Na dzisiaj nie planowaliśmy daleko ujechać więc nie spieszymy się do drogi, a w Geiranger zmarudziliśmy dwie godziny. Ale trzeba ruszyć i startujemy na Drogę Orłów czyli Ornevegen. Kilka ostrych serpentyn przez ok. 7km na ok. 600m npm. Zakręty połykam z niespotykaną łatwością, chociaż przed wyjazdem bałem się tych ciasnych podjazdów na tym odcinku. Trzy lata temu jechałem odwrotnie i śmigałem w dół tą drogą. Zaprawiłem się już na tyle, że nie robią na mnie już te pochyłości wrażenia. Od razu zaczyna padać i jak wjeżdżamy coraz wyżej coraz mocniej pada. Wjeżdżamy powyżej pułapu chmur i podziwiamy widoki, które raz mamy przed sobą, a raz zostają za nami. To za sprawą serpentyn. Na platformie widokowej zatrzymujemy się na chwilę i jeszcze fotki. Po prawej stronie w głębi fiordu wodospady Siedem Sióstr. Geiranger coraz słabiej widać za sprawą chmur i smogu, który powstał z kominów statków na fiordzie. Jeszcze kilkaset metrów i jesteśmy na parkingu gdzie spotykamy grupę turystów z polskiego autokaru mocno rozśpiewaną patriotycznie. Było miło, taki głośny polski akcent. Ruszamy w stronę Linge do przeprawy. Jedziemy dość ostro w dół, ciągle mocno pada i jest zimno. Pranie które zrobiłem na kampingu mam mokre w sakwach , bo w nocy nic nie wyschło, a wręcz przeciwnie zawilgotniało jeszcze. Nie mam już suchej porcji ciuchów oprócz kompletu do spania. To już kolejny dzień w deszczu. Po 20 km zjazdu docieram do Eidsdalen na przeprawę. Prom już prawie odpływa, a Jarka nie widać. Wjechał ostatni samochód i pojawił się Jarek , wjeżdżając wprost na prom. Za 25 Nok przeprawiamy się do Linge. Tutaj zostajemy na promowej poczekalni. Miejscówka ze wszystkim wygodami, a spanie na parkiecie. Wyprałem się i wszystko wysuszyłem. Po ok. dwóch godzinach dołączają do nas dwaj sakwiarze z Jaroszowic i tym sposobem jest nas czterech. Jednym z nich jest światowej sławy fotografik od owadów. Nawet się nie pochwalił. Dowiedziałem się o nim po powrocie do domu. Ok. 21:00 młoda opiekunka poczekalni chciała nas usunąć, ale ostatecznie pozwoliła nam przenocować, bo pogoda była okropna.
Chłopaki z Jaroszowic zaczęli działać już od 4:00 i spałem już z przerwami. Obiecaliśmy pani wieczorem, że o 8:00 wyniesiemy się, więc spakowaliśmy się szybko i w drogę. Do drogi Troli mamy ok 40km. Po kilku kilometrach drobne zakupy w COOP i skręcamy w drogę wiodącą do Drabiny Troli czyli Trollstigen. Pogoda nie nastraja optymizmem, jest chłodno i wiszą ciemne chmury bardzo nisko. Im bliżej szczytu tym bliżej chmur. Po drodze mijamy przepiękne kaskady na rwącej rzece połączone z wodospadem, który wydrążył w skałach mini kanion Kolorado. Nad kaskadami i kanionem zrobione platformy, po których można chodzić i podziwiać z różnych stron te ciekawe zjawisko. Kilka kilometrów przed szczytem droga zaczyna się ostro wspinać do góry. Za nami przepiękna panorama i daleko widoczna droga wijąca się między górami. Zaczyna znowu mocniej padać i wieje silny wiatr, a do tego zimno. Na 900m npm. tuż przed zjazdem w dół zatrzymują mnie Polacy i robią sobie zdjęcia. Są zaskoczeni widokiem sakwiarza rodaka w tym miejscu. Po chwili ruszam dalej i mknąc w dół docieram do dużego parkingu na szczycie Trollstigen. Znowu spotykamy rodaków. Nie ma dnia, żeby nie spotkać naszych i dobrze, bo jakoś jest wtedy raźniej na duszy, że nie jesteśmy już zaściankiem i podróżujemy po świecie. Inaczej nas tez postrzegają obcokrajowcy niż tylko tanią siłę roboczą. Często zaczepiają z zaciekawieniem i zawsze wyrażają się o nas ciepło i z sympatią.
Zwiedziliśmy sklepiki z pamiątkami i ruszamy dalej w dół, bo nic tu po nas. Leje deszcz, jesteśmy w chmurach i mało co widać. Od trzech lat parking ten jest placem budowy. Co prawda widać jakieś postępy, ale do końca daleko. Dość długo zjeżdżamy serpentynami Drabiny Troli, bo po zjechaniu o 200m niżej w końcu widać dużo więcej i nie można ot tak sobie przejechać takiego widowiskowego miejsca. Szkoda tylko, że pogoda nam nie dopisała. Trzy lata temu miałem tu prawdziwe widowisko, bo niebiosa obłaskawiły mnie pięknym słońcem i przepiękną panoramą całej drogi i doliny, aż po Andalsnes. Ale i tak nie marudzę i zachwycam się tym troszkę mglistym pokazem jaki stworzyła natura. Najchętniej zostałbym tutaj wiele godzin, ale jest zimno i pada, więc pomału ale zjeżdżamy niżej aż do parkingu ze znakiem trolla. Tutaj znowu spotkanie z naszymi rodakami , ostatnie fotki i dalej do Andalsnes. W Andalsnes spędzamy ok godzinę. Zakupy w REMA 1000, objazd miasteczka i dalej wokół fiordu przez Istfjord szukając miejsca na nocleg docieramy do tunelu w Torvika. Przed tunelem odbijamy w krzaki i kończymy jazdę.
Całą noc padało. Coś ten deszcz nas pokochał. Jarek śmieje się, że pierwszy tydzień był mój, bo ja mam farta do pogody, a ten tydzień jest jego, bo on ma szczęście do deszczu i mgieł. Ruszamy do Afarnes na przeprawę i po 16 km dosłownie wpadamy na już szykujący się do odpłynięcia prom. Kolejny raz w tej materii los jest dla nas łaskawy. Za 27NOK jesteśmy po pół godzinie na drugiej stronie. Na nabrzeżu spotykamy naszych kolegów z Jaroszowic. Łowią dorsze i dostaliśmy w prezencie dwie sztuki oprawione i zawinięte w folię. Będą na kolację. Kupiliśmy w SPAR po drodze jednorazowego grilla za 18NOK. Chłopaki wybrali się na wyprawę z wędkami. Pożegnaliśmy się i w drogę okrężną drogą wokół fiordu na lotnisko przed Molde, żeby zasięgnąć informację czy nasz lot nie jest zmieniony. Ok 4km od promu skręcamy w Rovika z drogi nr 64 w boczną drogę, żeby ominąć podmorski tunel i most. Tunel ten przechodzi pod lotniskiem w Molde. Droga mocno pofałdowana raz w górę raz w dół z amplitudą 500m w poziomie i pod wiatr. Z bocznej drogi wbijamy się w drogę nr 62 w Kleive, by po kilku kilometrach wjechać na drogę nr E39. Tutaj dostajemy mocne wsparcie w postaci wiatru w plecy więc gnamy prawie 30km/h do samego lotniska, mając już 78km przejechanych, a jest dopiero 16:00. Nadal jest zimno ok 12-15 stopni. Dojeżdżamy do terminalu lotniska, czas odlotu niezmieniony, więc ruszamy od razu drogą nr 64 w kierunku Autostrady Atlantyckiej, naszego ostatniego celu. Od razu ostro w górę przez kilka kilometrów i konieczny objazd płatnego 3km tunelu. Objazd ma 11km i musimy wjechać na 200m npm. W Malmedalen fajny parking z punktem widokowym, spotkanie z turystami PL, pogawędka i dalej szukać już miejsca na nocleg. Dojeżdżamy do Sylte i musieliśmy skryć się na przystanku, bo chmury momentalnie zeszły z gór do samego fiordu, zaczęło padać i zrobiło się ciemno. Mimo to postanowiliśmy pojechać dalej, by po ok 2km za budynkiem szkoły zrobić biwak. Jest 19:00 i po krótkiej chwili przestało padać i nieśmiało później pierwszy raz od pięciu dni pokazało się słońce. Jest nadzieja, że jutro na Atlantyckiej będzie znośnie. Na kolację dzisiaj rarytasy. Świeże dorsze z grilla. Palce lizać. Chłopaki z Jaroszowic dziękuję Wam.
W nocy nie padało ale jak zaczęliśmy zwijać namioty zaczęło padać chyba tylko po to, żebyśmy składali namioty mokre, bo przed wyruszeniem przestało padać. W Eide robimy zakupy wcześniej trochę gubiąc się nawzajem. Jarek wskoczył w krzaczki za potrzebą, jak ja nie miałem go na widoku i pojechałem dalej. Znaleźliśmy się i dalej do Vevang. Wieje w twarz bardzo mocno, aż do Karvag po drugiej stronie Autostrady Atlantyckiej poprowadzonej już na Oceanie Atlantyckim, więc 40km pokonujemy w żółwim tempie. Na parkingu przed najpiękniejszym mostem Atlantyckiej znowu spotykamy chłopaków z Jaroszowic. Jarek postanawia zostać i poczekać na mnie, bo ja nie odpuszczam i muszę przejechać przez te kilka mostów na drugą stronę 8km. Przede mną most, który dotąd podziwiałem tylko na obrazkach i który śnił mi się po nocach. Teraz mam go przed sobą i zaraz wjadę na niego. Mam trochę pietra, bo naprawdę mocno wieje, a most wspina się dość wysoko. Trudno mi ruszyć, bo tak zafascynował mnie ten widok. Most jest widoczny już z dużej odległości, więc co chwila utrwalam go na zdjęciach. Marzyłem, żeby go zobaczyć na żywo. Ubrany bardzo ciepło ruszam w końcu na niego. Przede mną jadą chłopaki z Jaroszowic. Wjeżdżam dość szybko jadąc całą szerokością swojego pasa. Jarek proponował mi zostawić sakwy i jechać na pusto. Zdecydowałem się jechać z całym kompletem sakw. Cięższy będę mniej podatny na podmuchy. Na górze zatrzymuję się, robię fotki i podziwiam widoki, które nie każdemu mogą się podobać. Jest bardzo surowo odległe przestrzenie, jakieś wysepki skalne, w oddali latarnia ale głównym aktorem tego widowiska jest most na którym stoję. Powyginany jakby wiatr zrobił mu krzywdę. Zjeżdżam na dół i znowu robię zdjęcia, robię jeszcze kilka kilometrów i za ostatnim mostem żegnając się ostatni raz z chłopakami zawracam. Teraz dostaje potężnego kopa, więc pod górki mało co pedałuje, a jadę 40km/h. Czuje się jakbym jechał motorem nie rowerem. Szybko docieram do Jarka i ruszamy na objazd półwyspu do Bud na krańcu półwyspu. Przez kilkadziesiąt kilometrów po prawej ocean i malowniczo rozsiane wysepki z hytte, a po lewej skały i krzewy. Prędkość prawie cały czas grubo ponad 30km/h. Ok 14:00 po pięciu deszczowych dniach wychodzi na dobre słońce i zdecydowanie robi się cieplej. Docieramy do Bud drogami nr 238 i 235 w którym na wzgórzu znajduje się stanowisko obrony wybrzeża z drugiej wojny światowej. Ogromny reflektor przeciwlotniczy, dwa stanowiska artyleryjskie z bunkrami do których wchodzę i je zwiedzam. Jest tam mini muzeum. Jest to kraniec wyspy i wiatry lubią takie miejsca stąd dmucha tu okropnie. Po obiedzie ruszamy dalej wzdłuż wybrzeża drogą nr 664 przez Tornes i Einesvagen. Wbijamy się ponownie w drogę nr 64 w Moen i przez Sylte, skąd dzisiaj ruszyliśmy docieramy w Malmefjorden do drogi nr 215 skręcając w prawo. Mamy sporo czasu do odlotu jutro wieczorem stąd postanawiamy objechać kolejny półwysep. Wolimy jechać niż siedzieć bezczynnie na lotnisku. Rozbijamy się w Sande ok 19:00 tuż przy stadionie, kryjąc się za drzewami od wiatru wiejącego znad fiordu. Do 18:00 mimo trudnych warunków na początku, zrobiliśmy setkę.
Rano zimno, na niebie dużo chmur I zaczęło padać. Od wczoraj przy drodze nr 215 mijamy przez długie kilometry małe złomowiska. Samochodów i wszelkiego innego żelastwa, stare autobusy, łodzie maszyny, konstrukcje. Jakoś ten wizerunek nie pasował mi do Norwegii. Pierwszy raz z tym się spotkałem w tym kraju. Wyglądało to tak, jakby było to złomowisko Norwegii. Dzisiaj nic ciekawego aż do Molde nie napotkaliśmy. Po tylu atrakcjach krajobrazowych, chyba zrobiłem się wybredny. Rzadko sięgałem po aparat aż do Molde, bo widokowo tereny te nie robiły na mnie większego wrażenia. Molde to piękne miasto, miasto róż jak podobno jest nazywane. Faktycznie w centrum wiele jest motywów związanych z różami, a przede wszystkim figura kobiety przed ratuszem z tacą pełną róż. Miasto położone wzdłuż wybrzeża ciągnie się kilka kilometrów, bardzo zadbane, szczególnie w centrum. Po ponad godzinnym zwiedzaniu postanawiamy jechać na lotnisko na obiad i przygotować się do odprawy. Dojeżdżamy w deszczu. Z moim rowerem tradycyjnie było trochę problemów z racji jego wielkości. Wszędzie mają za małe komory do prześwietlania, albo rolotoki są zbyt wąskie i rower klinuje się. W końcu odprawiają go na cargo obok lotniska, ale dopiero za drugim podejściem. Miałem przytroczony do bagażnika namiot, żeby uciec z wagą bagażu rejestrowanego, ale nie mogli go prześwietlić, więc musiałem go odczepić. Jednak sam namiot został odprawiony jako bagaż oddzielny i na koszt Norwegianu. Przy zakupie biletów na rowery też miła niespodzianka. Jeden lot z Molde do Oslo mamy za darmo, czyli 300NOK zostaje w kieszeni. Teraz tylko czekamy na odlot, który odbył się zgodnie z planem. Po niecałej godzinie lądujemy w Oslo Gardemoen. Na jutro planujemy jechać pusto rowerami zwiedzać Oslo.
Oslo Gardemoen-Oslo centrum-Oslo Gardemoen-Warszawa Okęcie-Włocławek
Przenocowaliśmy w hali terminalu przylotów na podłodze na materacach. Mieliśmy mało czasu więc wstajemy po 5:00 żeby zdążyć dojechać, zwiedzić Oslo, wrócić na lotnisko na samolot o 19:10. Zostawiliśmy bagaże w przechowalni za 76NOK każdy i z małą sakwą ruszyliśmy do Oslo. Jechało się początkowo przyjemnie z wiatrem i w miarę po płaskim, ale 20km przed Oslo zaczęły nas nękać długie podjazdy. Nie byliśmy już psychicznie nastawieni na ciężką pracę, a tu góra dół, po kilkadziesiąt metrów w pionie. Myślałem, że będzie ok 40km do Oslo, a wyszło 57km więc po dotarciu postanowiliśmy wrócić autobusem albo pociągiem. Byliśmy tą trasą po prostu zmęczeni. Dotarliśmy przed dwunastą, więc o wiele później niż zakładaliśmy i żeby zdążyć rowerami wrócić musielibyśmy od razu ruszać w powrotną drogę. Szybka kolej nie wchodziła w grę, bo by nas zrujnowała finansowo. Przez godzinę próbujemy znaleźć coś niedrogiego, ale w zasadzie jedyną opcją był autobus SAS za 150NOK od osoby. Kręcimy się po Oslo do 15:00.
Przejeżdżamy wzdłuż wybrzeża obok twierdzy Akerszus i docieramy pod ratusz, na promenadę. Trochę się tu zmieniło przez trzy lata. Powstała przepiękna biała budowla z pochyłościami po których można wejść wysoko aż na sam dach. Jest to budynek baletu i opery, tak wyczytałem na tabliczce. Jedziemy jeszcze pod pałac króla i wracamy. Stawiamy się na dworcu pakując rowery i siebie do pełnego ludzi autobusu. Jest akurat szczyt i drogi wyjazdowe są strasznie zatłoczone. Mimo, że autobus większość trasy jechał autostradą mija godzina jazdy jak docieramy na lotnisko. Na lotnisku oczekując na odprawę, tak się wycwaniliśmy nie chcąc czekać w kolejce na ostatnią odprawę do samolotu, że wywołali nas przez megafon i dali tylko trzy minuty na dotarcie. Uff mogło być groźnie finansowo, bo następny lot już kosztowałby pewnie ponad tysiąc złotych. Chciałem już być w Polsce. Ale Norwegii nie powiedziałem żegnaj. Pożegnałem się słowami do zobaczenia. Tak muszę tu jeszcze wrócić. Jest jeszcze kilka miejsc, które muszę zobaczyć i w niektóre ponownie dojechać. To piękny i przyjazny kraj, więc ciągnie mnie tu jak nigdzie więcej. Uwielbiam góry i ich otoczenie, a tutaj jest ich dostatek. Odlot planowo i po dwóch godzinach lotu wylądowaliśmy w Warszawie. Miałem półtorej godziny do pociągu, więc szybko skręciliśmy rowery, sakwy na bagażniki i popędziliśmy na centralny. Jarek pomógł mi jeszcze dojechać i na dworcu popilnował rower jak kupowałem bilety. Rozstaliśmy się po dwóch tygodniach obcowania ze sobą całą dobę. Pociąg miałem również planowo i po 2:00 zameldowałem się we Włocławku i po chwili byłem już w domku.
Chciałbym tutaj podziękować koledze Jarkowi za miłe towarzystwo i wszelką pomoc jaką mi okazał podczas naszej wspólnej wyprawy. W moim odczuciu wyprawa udana na piątkę z plusem. Nie mogę doszukać się nawet jednej przykrej chwili. Czasem było ciężko, ale przecież o to chodziło i świadomie decydowałem się na wszelkie niewygody i przeciwności, bo lubię przygody, których na wyprawach na pewno nie brakuje. Mam nieodpartą chęć mierzyć się z samym sobą, słabościami i przeciwnościami. Co nas nie zabije to nas wzmocni i na kolejną wyprawę będę mocniejszy i lepiej przygotowany.
Chciałbym podziękować prezesowi mojej firmy DGS SA Markowi Kłopockiemu za przychylność i finansowe wsparcie na tą wyprawę. Po raz kolejny Dobre Sklepy Rowerowe za sprawą przychylności pani Magdaleny Bryl udzieliły mi wsparcia sprzętowego. Tym razem otrzymałem ramę aluminiową AUTHOR ZENITH. Zyskałem, a raczej straciłem na wadze dzięki zmianie ramy ze stalowej na nową aluminiową. Odczucie po zmianie ramy jak najbardziej pozytywne. Inna geometria, bardziej sportowy charakter były tylko plusem. Rower stał się taki nerwowy i jakiś szybki. Oczywiście po dodaniu osprzętu i innym ustawieniu komponentów bardziej pożądanych przy wielogodzinnej jeździe wyprawowej, zmieniłem rwącego rumaka na konia pociągowego. Rower mocno obciążony, bardzo stabilny i pewny w prowadzeniu szczególnie na szybkich i długich zjazdach i w ciasnych zakrętach, których nie brakowało na wielu serpentynach. Takich sytuacji było mnóstwo i ani razu nie miałem kłopotów z panowaniem nad rowerem. Czułem, że to ja jestem panem sytuacji, a nie rower i zawsze jechałem tam gdzie chciałem. Jestem bardzo zadowolony z nowego nabytku i polecam producenta i model AUTHOR ZENITH wszystkim poszukującym dobrej i solidnej ramy na wymagające wyprawy, nawet w trudnym terenie. Nie miałem wiele okazji sprawdzić go na drogach pozbawionych asfaltów, ale kilkadziesiąt kilometrów przejechaliśmy drogami szutrowymi i kamienistą drogą świeżo budowaną pozwalają mi pozytywnie ocenić ramę AUTHORA
Dziękuję za poświęcony czas i cierpliwość wszystkim, którzy czytają właśnie te zdanie za to, że zainteresowali się moją wyprawą i przygodą. A Norwegii mogę znowu powiedzieć DO ZOBACZENIA